„Coś leżało na trzewiach Wiedźmy Wrony Pożartej.
Coś się w jej wnętrzach przewalało, coś ją męczyło i zmuszało do myślenia o sprawach, do których serio głowy nie miała. Coś… wredne musiało być, albo i w torturowaniu bytów innych zwyczajnie nadmiernie wyuczone i rozsmakowane w swojej robocie. Owo coś powodowało, że łaziła z kąta w kąt, deptała Wyspę nadmiernie nie patrząc na to, co depcze… a i ogólnie kołowanie we łbie sprawiało, że ni malować nie mogła, ni nazbytnio coś tworzyć. Mogłaby leżeć tylko, ale na to jej własne, prywatne Natręctwa nie mogły jej pozwolić. Im nic na wątrobach nie leżało, nie miały wątrobów, bo nie potrzebowały, ćpały całkiem bezkarnie i w ogóle, więc wiecie, żadnej taryfy ulgowej dla swojej nosicielki nie przewidywały.
I może to dobrze… gdyby tak pozwoliły jej ino leżeć, dopiero by było. Mogłaby Wiedźma Wrona powoli zagłębiać się w ziemię i utworzyć nowy Rów Wiedźmiański, albo i dotrzeć do jej wnętrza, a tam, gdzie gorąco wiadomo, wyskoczyć jak homar z kąpieli i potem nabrudzić magmą, lawą, czy jak tam… albo stać się pagórkiem, wzgórkiem i górkiem. Powoli obrastać czym popadnie. Magicznym wysypiskiem, nadgorliwego w gazów wydzielaniu, śmiecia się uczynić… Górką i góreczką, może i czymś większym. Może i gigantycznym górskiem, na które kiedyś ktoś wlezie i stwierdzi, że może droga była straszna, a i widoki do niczego, ale po prawdzie serio była to milusia wycieczka. I jak na razie niczego nie złamał…
Coś ją męczyło, coś spowijało myślami o czymś, o czym serio myśleć nie chciała, a nawet serio wstydziłaby się przyznać, że coś takiego się w jej łbie spojawiło… nagle się spojawiło i nęci i męczy i drapie to, co zabliźnione i rwie to, po czym od tylu lat już śladu prawie nie ma. Otwiera i męczy, soli sypie i przypala, a potem od nowa strupy rozkuwa i zdziera błonki i męczy ponownie…
A potem śnieg spadł i wszystko ustało.
Tylko co to było?
I gdzie poszło?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Czasem na drodze spotykają się dwie osoby.
Serio, w moich wyspowych przestrzeniach wcale nie jest to takie oczywiste, takie pewne, że kogoś się spotka, że ktoś nam przetnie drogę poza sezonem. No więc czasem się spotykają te osoby i wiecie co… czasem nawet uświadamiają sobie, że się nie znają. Oj tak, to jednakowo mała Wyspa. Zaludniona niezbyt rozpustnie, a poza sezonem, to wprost tchniąca cudowną, lekko rozleniwiającą pustką. I nawet jeśli daleko idziesz, wybierasz drogi, a nie wilgotne, ciamkające inne użytki… możesz spotkać kogoś, kogo nie znasz. Kogo nigdy nie widziałeś, ni w sklepie wybierając chlebek, ni na plaży, rozdziewając się z codzienności. Ni podczas festynu, ni w kościele… chociaż akurat tam, to chyba nikogo nie znam. Ni w porcie, ni na promie, ni w poczekalni u znachora. Ani nawet nie podczas spaceru. Gdy ktoś z kimś innym wyprowadzał swego osrańca.
Tak, wydawać się może, że tutaj wszyscy się znają, a nawet jeżeli się nie znają, to na pewno nzasz kogoś, kto tego kogoś znasz, więc cała ta prywatność, jest paluchem po topniejącym śniegu pisana. A jednak… uśmiechasz się do tej napotkanej, nieznajomej osoby, kiwasz głową, rzucasz HI i idziesz dalej. Bo każdy z was ma swoją drogę. I chociaż wasze drogi w tej chwili się przecięły, to mógł być to tylko i wyłącznie ten jeden raz. Raz, który się nigdy już nie powtórzy. Ty wrócisz do swojej chatki, a ja do swojej… i zapomnimy o tym. Chociaż… czy na pewno?
Czasem mi się wydaje, że na Wyspie przecinają się wszelkie możliwe bramy światów. Te welony i zasłony są tutaj nie tylko podarte, nie tylko pajęcze i naruszone, ale i brutalnie rozsunięte. Żabki na karniszach lekko pordzewiały, albo wszystkie pozamieniały się w książąt i zwyczajnie się za mąż wydały, znaczy za żony… się mi zawsze myli. Po prostu zwolniły się z roboty, bo wiedzą, że z Panią Wyspy nie wygrasz. Jak ona chce w coś lub kogoś zajrzeć, to zwyczajnie to robi. Zawsze się jej to udaje. I nic się przed nią nie skryje, nie ma bata. To dlatego wszyscy poza sezonem zwyczajnie się ze sobą grzecznie nadzwyczaj i przyjaźnie witają.
Bo w końcu skąd pewność, że to my jesteśmy po tej bardziej prawdziwej stronie świata? A może to jednak oni… a może spotkamy się jeszcze i to my będziemy gośćmi w ich świecie, a może… oni?
A czasem można iść, i iść, i iść i nikogo nie spotkać.
Jak dziś na przykład, gdy całą Wyspę spowiła ciemność mięciutka, dziwnie pluszata i puchata, a potem z niebios gradzik spadł. Taki jakby ktoś kurcze styropianową płytkę na części rozebrał i bawił się nią i dmuchał i rozrzucał. Ale najpierw troszkę wszystko zmodyfikował i uczynił niektóre z nich dziwnie cięższymi, bardziej zwartymi, by łatwiej wpadały za koszulkę i łoiły w dziurki od nosa, znajdowały i te w uszach i tam się z sykiem topiły… taki fajny dzień dziś był. Na przemian szarość i ciemność z gradem, a potem słonko wietrzące i leciutkie śnieżki tańczące w powietrzu. I ten błękit błękitniasty i fioletowiasty, i szarość niebieska morskich niefal i miejskość kolorowa, ale i pustka przepusta, i tylko te ptaki przelatujące z miejsca na miejsce, by dorwać ziarenka…
A potem znowu owa niebieskość i chmurki doskakujące do słonka, by je przykryć, a wtedy strach dziwny spowija i las i chatki, jakby zaćmienie miało miejsce… i znowu słońce, a na każdej gałązce miliony sopelków, którym za ciepło było być śnieżnymi gwiazdkami, więc zostały kryształkami, by bawić się z promieniami. By zmieniać i światło i ciemności, i by zwyczajnie ociekać. I znowu słońce i chmury. Naprzemienne wszystko niczym wymyślne ciasto, z którego jednak zawsze bardziej wolisz jedną część… ciemną i czekoladową, albo mleczno-waniliową jasną… Ale teraz jakoś nie mogę wybrać. Bo jeżeli wybiorę tylko jasną, to pewno będzie światło, piękne i czyste, błękitne i szkliste, ale jednak nie to, które pojawia się na chwilę, nie to dziwnie umykające ciemności.To najbardziej specjalne, to pokazujące wszystko i więcej…
A jeśli wybiorę ciemność, to co ze światłem?
Jako dziecko zawsze chciałam spróbować chmur! A co tam bredzę, wciąż wydaje mi się, że niektóe z nich są waniliowe, inne jagodowe i wiśniowe, ale i pomarańczowe i te takie kwiatowe w smaku… Gdyby tak można polizać niebo… Nie przyjmuję do wiadomości że to woda. Na pewno istnieje na tej Wyspie wejście do takiego świata, w którym niebo je się własną, maleńką łyżeczką. Srebrną, rzezaną w szlaczki, opisaną i dzielną, niezdzieralną i prawdziwie piękną, przypisaną tylko jednej osobie od poczęcia…
I się od tego nie tyje!!!