Pan Tealight i Stany Wiedźmy Skupienia…

„Płynna, pluszowa, ziemista, zwarta, korkowa, pienista. Parskająca, plująca, jadowita, płatkowa, piaskowa, sypkościenna, młócąca… i cała masa innych. Pan Tealight starał się dokonać klasyfikacji stanów skupienia Wiedźmy Wrony Pożartej od pierwszego dnia. Od tej chwili, gdy ją zobaczył jeszcze dziwną, a może tylko zaskakująco nieodgadnioną? A może to jednak było wcześniej? Gdy była właśnie w stanie trzęsacym. Uruchamiającym nie tylko wszystkie kolczyki, ale sprawiającym, że każda komórka odtańcywała własny bal brzuszka… no i rzygającym, o tym też nie należy zapominać, w końcu była w pewnym sensie mistrzynią owego stanu…

Spacerująca, milcząca, gadająca i nucąca…

… pierdząca, cóż ludzka to sprawa przecież, wkuwiająca innych, bo może i umie, ale czasami tylko. Pieniąca się, gdy tylko i wyłącznie zbyt często idiota stąpa jej na czuły odcisj, idiotyczny idiota, tuman plaskaty, zwolennik wielkich monitorów na ścianę, ślepy na potrzeby swojej żony. Ot, wiadomo, stany skupienia wywołują różne czynniki. Ciepło i zimno, nadmierna wilgotność, durne pytania, pojebane odpowiedzi. Nadmierna głupota, lansowanie się na wszelako zajebistego tumana kurzu. A przede wszystki niesłuchanie, wydawanie sądów, bo natura dała paszczę, ale jednak mózg zablokowała… Olewająca, która stanem była sporadycznym niestety, a już w otchłaniach PMSu, to doprawdy lepiej było być dywanikiem, ściśle do podłoża przylegającym…

Zwiewna, kamienna, usilnie nieistniejąca… akurat ten ostatni stan był tym zwykle najbardziej pożądanym. By nikt nie widział, nikt nie słyszał, nikt nie szpilił, a w cholerę, idźcie i bawcie się swoim życiem, won z mojego. Sio, wypierdalać, paszoł won i forsvinde, forsvandt, forsvundet. Rozskupiona, sprzedana, zaprzewierna, opaczna, wierutna, zmiennie niezmienna.

W tym stanie była całością, w innym sobą w trzech osobach. Jednością rozłączności członków, co do których szaleństwa wszyscy mieli pewność.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_5133

Z cyklu przeczytane: „Dziecko płomieni” – … wielka. Założę się, że dla wielu to nowość. Założę się, że na widok okładki lekko wami trzepnie. No sorry taka w starym fantastyczny stylu jest… ale nic to, bo zawartość się liczy, sorry! Ja jakoś starożytnie do okładek podchodzę, w moich czasach większość z nich była zwyczajnie w papierze, albo tekturce, tudzież szmatce!!!

Tia, takam zaprzeszła, podobnie jak ten cykl, który w końcu doczekał się kontynuacji na mojej półce. Niesamowity, prawdziwie fantastyczny, podzielony pomiędzy geograficzne i chronologiczne strefy, wciągający. Oto czwarty tom cyklu „Korona gwiazd”, który wkracza na półki księgarń. Możecie spróbować czytania nie znając poprzednich tomów, jak najbardziej… po prostu wkroczycie w tę historię w innym momencie, bez owych wiadomości, świaodmości i wszelkich przebłysków przeszłości, co nie znaczy, że się wam nie spodoba. Największym szokiem może być jednak objętość pozycji. Prawie tysiąc stron, to dla wielu coś nie do przebycia…

Fabuła powieści jest niejednolita. Mamy trójkę głównych bohaterów, trzy światy, ale subtelnie ze sobą połączone. Alain, Liath i Sanglant… tak naprawdę nie wiadomo które z nich bardziej was poruszy, na którego przygody ciąg dalszy będziecie bardziej czekać. Czy ujmie was młody wojownik, czy rozdzieleni kochankowie? A może jednak ktoś całkiem poboczny. Magia, której wszyscy się boją, dziwne dziecko, czy też rasa, która skrywa tak wiele tajemnic?

To tomiszcze, to cała masa historii, które w taki, czy inny sposób się ze sobą zazębiają, które się przenikają i dopełniają. Spisana niesamowicie namacalnie. Obrazowo. Wkraczacie w tę książkę, wciskacie się w najbardziej intymne kątki. Poznajecie wstydliwe sekrety, skrywane uczucia, zespajacie się z niektórymi bohaterami bardziej, z innymi mniej. Przemykacie przez sceny z ich udziałem szybciej, by dotrzeć ku swojemu ulubieńcowi. To prawdziwe, staromodne fantasy czerpiące ze znanych wam baśni, opowieści i legend, oraz społecznych uwarunkowań. To jak historia zmieszana z etnografią, etnologia i archeologia. Jak odtworzenie przeszłości, ofiarowanie im ponownie szansy na zmiany, na podjęcie innych decyzji…

Polecam serdecznie.

IMG_5469

Święta na Wyspie kończą się właściwie zaraz 25 grudnia. Powoli znikają lampki, choinki wraz z pierwszym stycznia. Myślałam, że będzie to na mnie wpływać jakoś dołująco, bardziej szarogęsić depresję, ale nie… W jakiś zaskakujący sposób przy życiu zawsze trzyma mnie zima. Chłodek desperacji, który tutaj sporadycznie spada poniżej zera, więc niezbyt zimno. To oczekiwanie na śnieg, czas, gdy wszystko po prostu przesadza z uroczością, urodziwością i ogólnie mówiąc z pięknem. Może dlatego… a może po prostu nauczyłam się świętować od listopada?

Bo czemu nie…

Nocne przymrozki robią z jesiennych pozostałości cuda. Na listkach i gałązkach osiadają cukrowe kryształki. Znaczy pewno, że raczej są słonawe, nie lukrowe, ale jednak. Wyglądają cudownie. Trochę jak te eksperymenty, które człowiek w szkole robił dziecięciem będąc. Pamiętacie sznurek zawieszony nad słoną wodą, na obrzeżach słoika, który powoli zmieniał się w cud sztuki wszelakiej? Właśnie takie cuda rodzą się na liściach. Jakby serio w końcu to, co niewidoczne, stawało się realne. Nagle ujawniają się wszelkie miniaturowe światy, które czasem wdychamy lub wydychamy… i ważne jest tak bardzo, by nie oddychać, jak się je fotografuje… bo znikną.

Znikną tym razem na zawsze.

Mróz zatrzymuje małe cuda i zamyka je na chwilę dłuższą, lub krótszą, ale by je znaleźć musisz szukać cienia. Przykryć kryjących i kryjówek przykrywających. tam mogą przetrwać nawet cały dzień, jeśli nie ułapi ich słońce. Bo jednak słońce się z mrozem nie lubią. Od zawsze toczą dziwną wojnę… słońce niszczy mrozoszronowe cuda, a mróz zatrzymuje działania słoneczności. Mrozi przebiśniegi, krokusy i inne cuda, które już szykują się, by wyjść na zewnątrz. W moim trawniku już niecierpliwią się cebulki! Niektóre z białych dzwoneczków już wychyliły swoje zielonkawe gałązki i bardzi chcą otworzyć główki, ale chyba wciąż się boją… a może tylko droczą?

IMG_5131

Bo Wyspa chyba śpi.

A raczej drzemie… nie do końca świadoma, ale i nie do końca nieświadoma tego, co się dzieje. A przecież się dzieje, bo pogoda wciąż nie może się zdecydować, czy się zzimować, czy jednak zwiośnić. Ale przecież nie śpi, no nie może, bo w końcu i Tubylcy po niej szaleją, no i znowu dziwne pomysły im do owych łbów przychodzą. Łbów w dziwnych czapkach, mocno przewiewanych. Do owych szalików się po nich wspinających, chociaż takiego drugiego, jaki się na mojej szyi pręży, ciąga i syczy, to nie znajdziecie… Co jak co, ale w tej kwestii, może i praktyczni, ale jednak dość stereotypowi mieszkańcy są ortodoksyjni nawet. A może po prostu nie uważają, że sprzątanie własnym szalikiem jej powierzchni nie powinno być przymusowe? No nie wiem… Widzicie, bo u nas ludziska odziewają się jakoś tak poprawnie. Jakoś tak zwykle sporotowo, nie robiąc sobie nic z wzniosłości wydarzenia, spokojnie paradują w cudownych kombinezonikach, jak hydraulik, czy malarz. I skarpetkach oczywiście. Tak, u nas skarpetki, to całkiem inny temat!!!

Ale najpiękniejsze jest to, że wszystko wolne takie i swobodne. Nawet w wymiarze tych skarpetek, które istotne są przeraźliwie, jeżeli wszędzie buciki trza zdejmować. Wybitnie czadowe są takie z ABSami, znaczy się z gumeczką i tak dalej na podeszwie. Lans i dbałość o plecy, pośladki i kolanka!!! Bo przecież zamiast dywanów, to na Wyspie zwykle są podłogi drewniane i figurowe!!! Salto saltem, ale spokojnie potrójnego aksla trafisz!!! W jądra!!!

No wiem, że Wyspa jest niegrzeczna. Sprośna nawet, jak się tak przyjrzeć jej… dziwnie zezwalająca na wszelkie cielesne nieporządki, na wszelkie zaskakujące może i kontakty, oraz dźwięki. Mlaskająca i stękające, jęczące i mdlejące… Bo przecież w życiu o to chodzi. By macać, dotykać, muskać i głaskać. Całować nawet, ale to wiecie, gdy już się przeskoczy te wszelakie bazy. Bo co jak co, ale przede wszystkim Wyspa jest starodawna!!! Szarmancko sawoirwiwrowa!!!

IMG_9689

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.