„Pińć żon ma? Pińć? – dopytywały się Wiedźmy z Pieca.
– Bo miłość, to się musi mnożyć,
lecz czy do tego trza chędożyć?
Leczy czy dp tego tak mocno trza,
do każdej baby mieć nosa?
Ojeblik… mała aczkolwiek wielce namolna, wciąż wyraziście pozbawiona kadłubka i szyjki, pieczołowicie ucięta główka, naprawdę wiedziała więcej i nuciła o tym zadzierając nosa wszem i wobec, prosto w kostki właśnie wkraczającej do Białego Domostwa Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki… Wyraz twarzy potarganej niewolnicy Wyspy nie wyrażał jednak zaskoczenia. Czyżby naprawdę przywykła już do wszystkiego? A może po prostu jej to nie obchodziło?
A może?
Może jednak coś wiedziała?
Przeczuwała i śniła… dlatego Pan Tealight siedzący w pozie nader skulonej, z wielkim ręcznikiem na twarzy, nie zaalarmował jej kobiecych, opiekuńczych wnętrzności. No ba, pewno, że istnieje możliwiść, że ona ich serio nie ma, ale wiecie… nie mówmy o tym. Poruszenie w Białym Domostwie pośród pensjonariuszy Sklepiku z Niepotrzebnymi było wyczuwalne, widzialne i namacalne, jeśli akurat ktoś wpadł w chmurę nerwowo wydalanych oparów z komina. A wszystko przez nową rodzinę Aniołowskich, którzy sprowadzili się do Chatki w Ogródku. Mężczyznę wielkiego i zarośniętego, o gabarytach niedźwiedzia i jego pięć niewielkich blond małżonek. Jedna była nocą jaszczurką, inną bocianem, kolejna zmieniała się w krzak jałowca, a dwie ostatnie, wyglądające jak bliźniaczki, o lekko kręconych włosach i nadmiernie jasnych oczach, co noc lądowały pod mostem, u Teściowej Trollicy. Poza tym byli to najbardziej grzeczni, przeraźliwie etyczni, wykształceni, piękni i niesamowicie pogodni ludzie… więc dlaczego niepotrzebni?
Wiecie…
… wszystko okay i w ogóle, żony Aniołowskie cudownie gotowały, wprost tętniły życiem, a ich dzieci zdawały się nie istnieć, ciche, poukładane, jakby sterowane magiczną różdżką o zaskakująco miękkim zakończeniu. Wszelako pomocnych dłoni, i to takich wciąż przytwierdzonych do kadłubków, zawsze było zbyt mało… a jednak w powietrzu zawisła niepewność dziwna. Wiedźmy z Pieca zorganizowały się i od rana, gdy tylko je miotły świerzbić zaczęły, zaczęły najpierw palety szykować, a na nich farbki i inne maziaje. Już po chwili wszelakie lustra, jakie mogły się uchować, oraz inne powierzchnie odbijające w postaci garnków, szybeczek, szkiełeczek i polerowanych skórek, zaczęły przed nimi umykać. A przecież nie tylko im nagle zaczęło zależeć na tym, coby wyglądać pięknie i wyskokowo. Księżniczki i Królewny Sp. z o.o. też zaczęły kręcić papiloty i rolować uszy. Ozdabiały się milionami rosowych kryształków i tuliły brwi do drzewnianych węgielków. A buraki to wprost nagle stały się deficytowy towarem. Ale za to jakie policzki wszyscy mieli… oj!!!
W końcu jak ma pięć, to czemu nie sześć?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Człowiek nagle się dowiaduje, nie żeby nie miał kompletnie o tym pojęcia, umie czytać, ale zderzenie się z tym, że serio wielożeństwo nie jest wyłącznie plemienno – starodawne, nie wyłącznie niecywilizowane i tak dalej, jak to reszta świat kocha mawiać… ale nie o to chodzi. Jakoś facet z pięcioma babami nie wzbudza we mnie popłochu. Raczej tęsknotę za czymś, co się kiedyś zwało rodziną. Miejscem, gdzie ludzie w taki czy inny sposób połączeni krwią i innymi zależnościami… po prostu byli. Byli dla siebie samych i wzajemności. Oczywiście, że czasem włazili sobie na głowy, oczywiście że się kłócili i czasem podkopywali sobie życiorysy… ale jednak byli. A teraz, cóż. Wszystkim się wydaje, a może raczej się im wmawia, że samotność to jest coś, co pozwala im na wolność… i okay, ale czy na pewno? Czy to wybór, czy manipulacja, by konsumować ile wlezie? Oj, wyjdzie ze mnie jakaś kurcze spiskowa teoria… nie, to tylko obserwacja. Ja miałam babcię. Czasem zajętą, ale jednak babcię, a teraz… instytucja babci-rozjemcy, nie istnieje. Kogoś, kto uratuje przed rodicami, co ja gadam, rodzice też nie istnieją, bo przecież wszystkim się wydaje, że szkoła wychowa dzieci i internet… a taki facet z kilkoma żonami, to nigdy nie jest sam. One, chociaż wzajemnie podzielone zazdrością, chociaż tak naprawdę wcale nie tkwiące w raju, jednak są dla niego i dzieci. Bo oczywiście za żonami idą dzieci. Ale bez przesady, kilka na żonę.
Kiedyś kilka żon oznaczało nie tylko wyższy status, ale przede wszystkim ową opiekuńczość rodzinną. Mężczyzna (ale i odwrotnie) brał za żonę żonę zmarłego brata, by zapewnić jej wyżywienia i bezpieczeństwo, ale i położyć łapę na majątku. To w końcu ludzie, więc sporadycznie robimy coś z dobroci serc… dziś jednak to przecież nie jest potrzebne. Miejscami mamy tzw. równość, aczkolwiek babom zawsze się oberwie. Tak się przekonałam niedawno, bo wciąż była niedowiarkiem w tym temacie. Ale… jak to jest jak kobieta, ma żony? Kurcze?
Tia, Wyspa nie różni się w tym aspekcie od reszty świata… mocno.
Rodzina tutaj nie istnieje właściwie.
Są dzieci… oj pewno, że są, ale co do reszty, to nie ma. I wiecie co? Strasznie to smutne. Są starsze osoby bardzo samotne, młodsze równie samotne i wiele dróg pomiędzy nimi… jakoś spotkać sie nie mogą. Smutne to takie… z jednej strony świat strasznie piękny, zmuszający do odnajdywania siebie, a jednocześnie wciąż niemożliwość odnalezienia innych. Ale zawsze są przeróżne spotkania. A na nich zawsze jedzenie i kawa. Począwsy od wystawy czy wyprzedaży, po aukcje i inne szaleństwa, zawsze znajdziecie na nich i ludzi i jedzenie!!! Coś w tym jest. Z jednej strony wszelako sportowo ustosunkowani ludzie. Serio, grubasów to u nas nie ma, każdy pływa, ćwiczy, biega albo chodzi, nie ma sposobności by tyć, a i cukier lekko na minusie u nas, a z drugiej… wciąż jedzą? Jedzą i świeczki palą. Lulki pewno też… tańce, hulańce, lecz czy swawole? Ale gdzie miłość? Gdzie w tej całej wolności pozwolenie sobie na związki? Bo wszystko pięknie i cudnie, rozwód dostaniecie przez neta, ale co z przysięgami i bezpieczeństwem?
Czy można to zamienić na zapewnienia państwa, że pomogą? Przecież ono jest takie dziwnie nienamacalne.
Nazywają Danię Krainą Szczęśliwości… a ja wciąż tego nie widzę. Tak, jest tutaj łatwiej, tak jakoś pewne sprawy są prostsze jeśli się tutaj urodziłeś, ale… też prochy na radosność wydają od ręki, a człowiekowi z człowiekiem zawsze jakoś pod górkę. Może te badania jednak wymagają dzielenia szczęśliwości przez ilość dni deszczowych i szarość, oraz podwyżkę czegoś tam w markecie, brak sezamków i krówek? No i oczywiście mnożenie przez rozmiar zwyczajowej pupy…
Nie upieram się.
Mi Wyspa wystarczy.
Raz na pół wieku mogłabym wyjechać na zakupy poza nią, w cywilizację jakąś, i finał. Tosz na co mi w tych warunkach atmosferycznych butów miliony, czy najnowszej mody galoty? Kto mnie tu oglądać będzie? Szpilek też nie wsadzę, bo jak w nich iść na spacer? Nie maluję się, bo serio mówiąc pięknie się wygląda wyłącznie, gdy dobrze cię oświetlą, a tlen uderzy do głowy… więc po co? Kolczyki mam, bo Wyspa fajnie na nich gra, a poza tym mocne buty, portki i bluza i koniec, kropka, moda jak ta lala… chociaż lekko z demobilu i niezbyt na schwał.
A tak w ogóle, czym jest szczęście?
W poziomie wyspowym zdaje się być wyjazdem na Majorkę po sezonie, bajeranckim sprzętem w domu i plazmą. Poza tym, może spacerowaniem, co? Bo jednak wszyscy spacerujemy. Chodzimy, szlajamy się, odpychamy od drzewa do drzewa, jakbyśmy wciąż musieli sprawdzać, że Wyspa istnieje, że wciąż tutaj jest? A może chodzi o udeptywanie? Może gdybyśmy nie łazili, ona w końcu by zwątpiła w istnienie ludzkości i zwyczajnie by zniknęła? A może… właściwie owych „może” być mogą miliony. Zależne od zasobów wyobraźni i względności szaleństwa w tym, co jest pojemnikiem na nią… Jeśli o mnie chodzi, wolę wersję, że nie istniejemy, bo gdy w końcu ktoś przybywa, gdy nagle jej dotyka, gdy uzmysławia sobie, że to może istnieć i może być jego tylko i wyłącznie, coś się zmienia… nagle znowu wierzymy w jednorożce. I nie trzeba spotkać tego, co żyje pod Aarsdale.
A może…