„Pośrodku lasu, tuż za starym grodziszczem, które niegdyś tętniło życiem, rozkrzyczanymi kurami dziobiącymi, konikami rżącymi, a dziś jest ino miejscem dla wypasu niewielkich, mlecznych krowinek elfiej społeczności… stoi ona. Tam, gdzie ziemia nierówna, naznaczona, gdzie każdy krok szepcze zaprzeszłe historie, gdzie nikogo już nie ma, a jednak jest ich wszystkich aż tak wiele… jest. W tym dziwnym, zaskakującym terenie, który nie mógłby być wykrzesany natury dłonią… jest. Tam, gdzie kiedyś była i władza i poddaństwo, gdzie miotały się emocj, gdzie brzmiały słowa, gdzie teraz właściwie tylko zapomnienie i gromada rachitycznych drzewek, młodnik dookoła i krzaki i rzeka… i jeszcze dziwna nostalgia…
Ona jest.
Nie postawiła na wystawność i złocenia, na barokowość zdobień ni nawet na najtwardszy, zdolny przetrwać wieki i wiekuistych, materiał. Nawet kamień ma ino w podłożu. I chociaż niektórzy mawiają, że gdyby kopać w dół odnalazłoby się najbardziej bujną, najbardziej wymyślną, kamienno-kutą konstrukcję, w odbiciu lustrzanym w ziemi zagłębioną, rzezaną w granicie, który widać dla tego artysty był ino mydłem… barwną, zdobioną kamieniami i kryształami, z zatopionymi świadkami przeszłości w swoim spoiwie… to jednak to co widzisz, to tylko drewniana furtka. Mocna, ale i niewielka. Zagubiona przy dróżce w brzozowym młodniaku. Ośnieżona zawsze, z pociemniałymi sztachetami w sobie, z dwoma wzmacniającymi konstrukcję pniaczkami. Ot furtka bardziej, niż brama. Bez zamknięcia i bez płotu, jakby niczego nie odgradzała od świata, ale i nie do końca każdego wpuszczała. Jakby nie znaczyła miejsca, ale i…
… czuwała.
Tylko nad kim i nad czym? Przecież większość i tak ją mijała niezauważając. Nie bacząc, nie będąc zainteresowanymi. Mijali, wymijali, może i niektórzy się potykali o jej drewnianość, może i wymacywali dziwną twardość powietrza. Może… A jednak Wiedźma Wrona Pożarta od razu ją zobaczyła i wyczuła. Biegła z nasypu wału tego śnieżnego, skrzącego sie wszelkimi barwami mrozistości dnia, tam, wprost w jej powoli uchylające się ramiona. A może raczej jedno ramię, to w końcu furtka… i choć wielu miało nadzieję na to, że w końcu się wywali, nabije sobie guza, zabawnie się stoczy i stanie się bohaterką kolejnych żartów, to jednak tak się nie stało. Wyhamowała całkiem jak nie ona przed otwartą bramką…
Zatrzymała się centymetry od wejścia, od linii, której już nie można odmienić. Od decyzji, która wybrzmi… nie mogła wejść. Nie pozwalała sobie nawet odetchnąć głębiej, wiatr ustał na szczęście, więc nikt i nic nie mogło jej pchnąć, bo przecież to musiała być tylko i wyłącznie jej decyzja…
A jednak…
Gdy dają ci wszystko, nagle nie wiesz czego chcesz.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Rok szczura” – … a jednym się wierzy. Po prostu. Niektórym autorom sie wierzy, że znowu popełnią coś niesamowitego. Zwyczajnie. Może i poparte jest to wieloma poprzednimi tomami, no dobra nie AŻ tak wieloma, ale jednak. Pokochałam jej wszystkich bohaterów i znienawidziłam tych, których trzeba było, ale sięgać po opowieść o dziewczynce… miałam obawy.
Ale jednak… kupiła i czytam i KOCHAM!!! Gromyko jak zwykle dopracowała nie tylko bohaterów, ale przede wszystkim ten fantastyczny świat. Jest tutaj i wieska i ludzie i bogowie. Są Widzący i zwyczajni, zadziorni rolnicy. Są dzieci, jakże dziecięce i dorośli, nie zawsze do końca… dorośli. Jest i niepewność w słowach, która zwiastuje coś innego, dziwnego, coś może i groźnego… no i są szczury. Magia jakaś czai się w specyficznej etyce i społecznościach, coś niewyjaśnionego spływa nam pomiędzy palcami… coś grzmi, coś tętni, spoglądamy w niebo wypatrując deszczu…
Najwspanialsze jest to, że niczego nie wiemy, że tak naprawdę wszystko jest tajemnicą do końca. Na szczęście wydawnictwu udało się nie sfafulić tajemnicy i nie odkrywają zbyt wiele na okładce, a język autorki, taki specyficzny, jakże melodyjnie wschodni… gratulacje dla Pani Tłumacz!!! wtapia się w nasze sny!!!
Ten tom Was zaskoczy, nie zawiedzie, a na dodatek wzbogaci!!! Bo opowieść o dziewczynce, nie oznacza przecieś pustej, trywialnej historii, jeśli tylko autor potrafi tak pisać. A Olga Gromyko jest cudowną, genialną narratorką-gawędziarką. Jest moim prywatnym odkryciem. Tym kurcze skarbem, który najchętniej zamknęłabym w swojej piwniczce z autorami i się nie dzieliła… aj, takie moe egoistyczne marzenie. A jednak w dzisiejszych czasach… trudno znaleźć Takich Autorów, więc naprawdę spróbójcie Olgi!!! Warto ponad wszystko!!!
Nigdy nie myślałam, że tak mi się spodoba tkwienie w jednym miejscu, często w jednej pozycji męczącej… i podglądanie ptaków.
U nas w trawniku są dobre robaki. Serio, musi to być jakiś niebywały przysmak, bo zlatują się wszelakie mniejsze i większe, zadziorne, powolne, głośniejsze, czarniejsze, szarawsze… barwniejsze. Wrony są codziennym gościem. I szare i czarne, do tego wpadają i kawki i te drugie, co ich zwykle imiona zapominam… sroki. Czyli wiecie, tak wszystko zostaje w jednej rodzinie. Nie naparzają się między sobą, a jeśli już coś się wyrzuca im na uciechę, tudzież niebacznie żre na tarasie… cóż, potrafią być przekonywujące. Może i płochliwe, choć czasem wydaje mi się, że robią to tylko i wyłącznie dla naszego zadowolenia. Spadają z niebios, obserwują z czereśni i żywopłotu, a potem na trawkę. Jedne stoją i obserwują, inne podbierają odważnie, a może raptusowo, co lepsze kawałki i nie mają zamiaru się dzielić. Jedne kroczą, inne tylko latają. Taka Bazylia czy Rubin… oni uwielbiają chodzić. Pazury i skowyczą na chodniku… obserwują nas dziwnie z dołu, a i tak czujemy się a tacy malutcy!!! Jest we wronach moc dziwna… czarowna nawet, magiczna, no i wiedza jak komu oko wydłubać, to też do pionu stawia.
No i mewy.
Wszelakie i różnorodne, choć się zdaje, że każda taka sama. Te młodsze, te starsze, zależnie od pory roku, znaczy czy to czas wysiadywania, czy ino karmienia młodych, przybywają większą lub mniejszą chmurą. Odważne i serio nic sobie z ludzi nierobiące. Właściwie w sezonie, to zaleca się niezbytnie konsumowanie na Wyspie. Znaczy nie obnoście się z parówkami, bo jak jaka mewa głodna, to gdzieś będzie miała wasze swobody żywieniowe… one po prostu wiedzą, że się im należy. Zresztą mają w tych oczach coś takiego, dzioby im się czerwienią i pomarańczowią… i nagle po prostu rzucasz pałaszowanego loda i na dietę przechodzisz… ot tak. Bo bezpieczniej. Dla oczu, ruchomych ciała częście, owych mięciutkich też, w które tak łatwo się dziobem wgryźć, tak cudnie je pazurami rozrywać… takie ciepłe są i miękkie i soczyste…
Mamy też mniejsze ptaszki. Gulgoczące, gdy tylko któryś z tych zwyczajowo naziemnych bażantów przyjdzie. Podchodzą do nich solsorty i się patrzą, a cóż to za dziwa. Świetliste takie, miedziano-złote, w kuleczki, paseczki, z ogonami długimi z plamką krwistą dookoła oka. Płochliwe, ale i wielkie… ot zdałyby się na rosół. Wypasione takie, dziwnie zadziorne, ale i tchórzliwe… a może dobrze wiedzą, że lepiej uciekać, cokolwiek się dzieje? Bezpieczniej przecież…
Wszelkie odmiany sikorek, pewne siebie i swoich balansujących zdolności, za wszelką cenę i ze wszelkich sił starają cię dobrać do wywieszonych kuleczek z ziarnami. Oj może i by wolały słoninkę no, ale skąd tutaj słoniki… z tego wyrośniętego bażanta? Kurcze piórka możnaby też od niego… ekhm. No więc sikorki. Raptowne i potargane są podobnie jak wróbelczaki. Tu podlecą, tutaj się zahaczą, wieje, ale one niczym wyćiwczone przez wieki akrobatki nic sobie z tego nie robią. Nie mają ni linki zabezpieczającej, ni trapezu pod, siatki rozciągniętej… a jednak chyba się nie boją. A może to wola głodu? Może? Śliczności z nich takie, żółtawo-niebieskie klejnociki z maluśkimi, lsniącymi piórkami… z dzióbkami jakże mocnymi, wnętrzami gorącymi. Jak najbardziej nic sobie nie mają z towarzystwa. Nie odgonią ich inni od jedzenia. Dzielne drobinki słonecznikowych kanarków. Takie tam cuda przecudne… a obok nich wróbelczaki. Maleńkie, puszyste kuleczki. Asz ten jeden to czubek ma zabawny, no patrzcie jaki modniś!!!
Jest we wróbelkach tęsknota taka za rodzinnością i dzieciństwem. Gdy wszystkim zależało na tym, by to małe było bezpieczne i najedzone, gdy dzieciństwo było dzieciństwem… gdy zabawa nie była złem…
No i pomiędzy żeńskimi i męskimi solsortami, a raczej bardziej między męskimi, bo żeńskie strasznie go gonią, przskakuje Pan Rudzikowski. Nie wiem, gdzie on sobie tą pierś farbuje, ale serio dobry stuff, nic nie blednie. Świeci się niczym porzucony bursztynek, lekko brunatny na brzegach. Zalękniony, ale o mocnych nóżkach. Nie umie jednak jak sikorki utrzymywać się na kulkach z jedzeniem. Od gałązek też woli jednak żywopłoty i trawki. Bo w ukryciu zwyczajnie wygląda bardziej tajemniczo. A on to po prostu kocha!!! Tajemniczość… Hmm… mawiają, że taki rudzik, to towarzyski jest gość kurcze, widać jak u mnie jak zwykle inaczej!!!