Pan Tealight i Magik Dżu Dżu Fru Fru

„Latają…

… ostatnio to w ogóle jak najęte latają. Jakoś tak bardziej naburmuszone niż zwykle, jakby lekko bardziej nadęte i pewne siebie, wypełnione dziwnym samozachwytem, czy czymś? Tutaj kamyczki się w nich majtają, tam znowu patyczki, po prawej piórka, po lewej paciorki, te same, za które co najmniej Manhattan kupiono. Pod nimi krajki, wstążki i wszelakie osmętki tkaninowe, tam frędzle, gdzie indziej dzwonki, chwosty, pokosty i kolorki. Szkiełka, muszelki, perełeczki i kawałki minerałów, które serio nie do końca są z tej ziemi… Usz mnogość tego w mnogościach. Żaden niepodobny do żadnego, a co więcej nawet w kształtach niezbieżny.

Zwykle siedzą grzecznie, dookoła kuchennego okna, szczerząc się wypustkami ostrymi w kierunkach przechodzących. Gdzieś tam nad dachami mrugają do nich wrony, a wróble stukotem pazurów błyszczących, lakierowanych może, kodem jakowyś, przesyłają mało intrygujące wieści… Chmurki zaglądają, by się w szkiełkach przejrzeć i w kryształkach załapać więcej załamań. Tęcze przyłażą tutaj po radę dotyczącą najnowszych krojów łuków, oraz promocji na te garnce pełne złota. Krople deszczy dyskutują wybijając zaszyfrowane prośby na szybie. Te chcą się dowiedzieć jak uderzać, tamte znowu, czy wciąż jeszcz ekropla jest kroplą i czy gdy uderza, to mokro, czy nie… znowu wszelakie cuda przywiewane wiatrami zdają się stać w kolejce u drzwi Chatki Wiedźmy, by tylko podsłuchać rutmów przez nie wybijanych…

Przez Magik Dżu Dżu Fru Fru. Dziwactwa żenione i składane, konkubinaty i kocie łapy, królicze ogonki, zajęcze skoki, kilka futerek z włochatych chrząszczy, zasuszony chrabąszcz i Nikt nie wie co tam jeszcze. Ale tak to już było, gdy się nagle zostało Chatką Wiedźmy. I to takiej Pożartej Przez Książki. Latały te dziwne kształty i faktury, kolorki i końcóweczki falliczne, cycuszki lekko wklęsłe i takie wypukłe bardziej też, ale głównie to pisiorki, kutasiki i peniski, siusiaki i wszelako inne, przypominające dwie kulki i armatkę… czyli pierwszą dziecięcia zagadkę, cudaczności. Bo co jak co, ale w naturze siła, w natirze wiara i wsparcie wszelkie!!!

Ave Wyspa!!!

Dla postronnych mniej lub bardziej, takich co to sposobem się do owej zamkniętej zwyczajnie i niechętnej gościom ostoii wiedźmostwa dostali, tudzież przez okienko bezczelnie podejrzeli co tam w środku, nie bacząc na dziwnie parzące zioła, ślepia mrużąc i zmarszczek dostając nawet na łokciach, wypatrzyli… ino patyki z morskiego drewienka. Tego, co to podobno w podmorskich lasach rosną, a jak się obalą, to nie rosną ino płyną… porozwieszane i dyndające, tańczące, choć ich nikt nie dmucha, połyskujące, chociaż żadne światło ich nie muska. Ten patyczek na płodności umysłu, ten na marzenia, ten na palec mały u prawej, a ten lewej nogi. Tamtych garść szczap na serce, a to, co złote na kasę… na wszystko coś tutaj było. Na wszystko i wszystkich… Temu dała na łyżeczkę, temu dała na laseczkę, a temu łeb urwała i Ojeblika dała.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_4751

Z cyklu przeczytane: „Cesarzowa nocy” – … ona. Nie myślałam, że ona mogła byc TAKA. Taka inna, dziwnie babska, frywolna, kobieca miłośnie. Nie myślałam. Zawsze przecież opowiadano mi o niej niczym o żelaznej bogini…

Katarzyna Wielka. Inna. Dziwnie delikatna i ludzka. Niby powinnam była być świadomą takiej je strony, ale jednak czuję się zaskoczona. Bardzo. Ale nie tylko treścią, fabułą łamiącą się i chronologii się niepoddającą. Owymi słowami miękkimi, pluszowymi, pełnymi płatków róż… ale i kolców, bo przecież. Chociaż… widzicie, ta opowieść to jakby historia pewnej edukacji. Edukacji, jakiej poddana została Zofia, by stać się Wielką Katarzyną. Bolesnej, uświadamiającej prawdę o ludziach, o ich pragnieniach, o tym, że czasem trzeba poświcęcić wszystko, a księżniczka nigdy nie będzie miała wszystkiego, nawet jako caryca…

Autorka zaskakuje. Nie tylko poetyckim językiem, nie tylko ową mocą przemyśleń, wywnętrzeń wielkiej władczyni, ale i jej pierwotną delikatnością. Chociaż i sprytem. Jakby zawsze wiedziała czego pragnie dla swojej przyszłości. Tak, to Katarzyna kobieta. Żona i kochanka. Matka wyłącznie czasami, bo przecież carycy nie wypada karmić dziecka, nie może być jak wieśniaczki…

Zapłata.

Tak, to też opowieść o zapłacie. Rwąca się w chronologii, niczym myśli, wspomnienia umierającej carycy. Bo przecież w tym momencie ją poznajemy, przed końcem. Samotną, ale świadomą… przeszłości. Kochanków i polityki, która jest tutaj dziwnie nie ważna. To powieść wymagająca ciągłej uwagi, stania nad nią, dziewczyną, nastolatką pewną tego, iż jeżeli czegoś nie zrobi, jej własna matka wszystko zaprzepaści. Tylko, czy więcej było w niej wtedy sprytu, czy jednak miłości do Wielkiej Rosji? Może to wcielenie ducha samego Piotra I?

Nie… to nie dosadna powieść historyczna pełna koronowanych głów i spisków. To raczej ona spoglądająca przez dziurkę od klucza, marząca o miłości, kochająca, kochana, upragniona… odrzucająca uczucia, boleśnie ucząca się na kolejnych zdradach. Kochanka, która tak naprawdę nigdy nie była matką… Pięknie napisana, aczkolwiek nieosrtodoksyjnie, może i męcząca niektórych zwichrowaną chronologią, ale jak już sobie uświadomicie ową potęgę uporządkowania, jaką musiała mieć w sobie autorka, nagle wszystko zrozumiecie. Prawdę o Katarzynie…

IMG_5454 (3)

Szarości…

Tak naprawdę szarości są sporadyczne i rzadkie. Zawsze takie niepewne. W końcu w każdej chwili może się zza chmur wyłonić słońce i niebieskość. Nawet jeżeli zapowiedzieli, że go nie będzie, bo przecież Wyspa musi udowodnić, że ona może wszystko. Jakby jej nie wystarczyło, że my już to wiemy… ale ona nie słucha. Albo nie, nie prawda to, ona słucha, aczkolwiek raczy się po raz kolejny upewnić! Tak wiecie po babsku może. Tak zwyczajnie na wszelki słuczaj.

Bo jak się tak pływa po tym prawie wewnętrznym morzu, to tak lepiej. Zabezpieczyć wszelkie drogi, sprawdzić wszystkie ścieżynki, zakluczyć drzwi, zawrzeć wrota, dolać wody do fosy i oczywiście zagotować oliwy… wrzące smoły i na blanki. Nawet jeśli tylko w myślach, to tak lepiej. Upewnić się, że nikt i nic, że bezpieczeństwo jest bardziej bezpieczne, że będzie dobrze, a nie źle. W końcu dookoła woda, w końcu wszędzie tylko ona. Nie ma co… Wyspa kocha być sama ze sobą. Tubylcy są jej mackami, śnią dla niej i wyonują drobne, czasem wkurzające prace pielęgnacyjne, a Turyścizna zabawia ją niczym trupa kuglarzy, ale jednak… ona wie jak dobrze być samemu ze sobą. Coś, co tak silnie odróżnia ją od współczesności. No wiecie, nie musi mieć słuchawek na uszach, by przeżyć, nie musi siebie samej zagłuszać. Kocha się i lubi i toleruje… wiadomo, wszystko jej w sobie odpowiada, no chyba że nagle jej odbija, więc chce schudnąć czy coś, no wiecie, po babsku… to wtedy się trzęsie.

Samotność. Podobno współczesność nie potrafi żyć sama ze sobą. Człowiek z człowiekiem, człowiek słuchający siebie, swoich myśli, bicia serca, włosów szumiących na wietrze, własnego kichnięcia, pierdnięcia. Może tak naprawdę największy strach w nas obecnie… to my sami? Nie zombie, apokalipsy, wampiry i inne tam Greye, co to chcą nas do rozkoszy biczować… ale my sami?

Zwyczajni?

Czy wciąż jesteśmy ludźmi nie słuchając samych siebie? A może wyłącznie szarościami człowieczeństwa, które pozwala, by odebrano mu ową magiczność empatii, wizji, przeczuć i całej tej czarowności? Kto z Was umie żyć bez telefonu i słuchawek, bez zawsze włączonego radia, telewizora, Facebooka, Twittera…

IMG_4071

Wyspa to moje społecznościowe medium.

A co.

Przecież każdy może się uspołeczniać w jakim chce terenie, w jakich sobie wymarzy granicach geograficznych. Nikt nie nakazuje nam mieć w swej ciągłej świadomości każdy kraniec świata, zajmować się każdym problemem. To nie na tym polega! Gorzej, to cholernie komplikuje naszą codzienność. Tak mocno, że przestajemy zauważać to, co mamy pod samym nosem. Cierpienie tego, kto jest dla nas ważny, kto miałby prawo oczekiwać uwagi, pomocy… Widzicie, mieszkając w miejscu dość odciętym od całej reszty, gdyby wyłączyć nam internet pewnie wciąż jedyną wielką odległością byłaby podróż z jednego krańca Wyspy na drugi… człowiek nagle wraca do podstaw. Staje się pierwotny w granicach swojej kolicy. Ale czy to sprawia, że dba bardziej o drugiego człowieka? Czy staje się na powrót, atawistycznie ujmując, ponownie… człowiekiem?

Nie wiem.

Czasem mi się wydaje, że to dziwne odosobnienie sprawia, że wszystko ogarnia jakaś taka spokojność, taka frywolna, nie do końca, ale i może, utopia… że po prostu inaczej się wszystko postrzega. Ponownie liczą się granice osobiste, te, które pozwalają się czuć bezpiecznymi. Owe bańki nienaruszane. A już szczególnie teraz. Może dlatego, uśmiechając się i pozdrawiając, tutaj ludzie spacerują akceptując swoje własne zamyślenie? Nie żeby wszyscy, są i tacy, którzy będą pragnęli tego kontaktu i będą cię obserwować jak robisz zdjęcia pluszakom… ale jednak.

Czasem sobie myślę, że kiedyś uważałam za człowieka tego, który umiał myśleć… ale teraz chyba moja definicja nijak się ma do człowieczeństwa. Przy badaniu wariografem nie przeszłabym pytania: Czy jest pani człowiekiem?… A może nawet: czy jest pani kobietą? Bo definicje ostatnio strasznie wzięły w łeb i przestałam do nich pasować. A może to one do mnie? Może się odkształciły od używania? Może…

Dla takich jak ja… tylko Wyspa. Przynajmniej ona jest pewna siebie. A dzięki temu ja mam ową bezpieczną kotwicę, której mogę się przytrzymać.

IMG_3283

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.