„Tiaaaa…
Dawno, dawno, dawno temu, gdy ten wszechświat był całkiem mniej plastikowy, aczkolwiek trzeba przyznać, że serio nadzwyczaj się wszystkim dobrze żyło pośród naturalności, no i żywiczności i opakowań czekoladopodobnych z pozłotkiem… Banda Wściekłych Iglaków uknuła wierutną klątwę. Albo i spisek jakowyś. Nikt dokładnie nie wie, bo chociaż i status mieli jako zgromadzenie, a i koszulki sprzedawali z zabawnymi napisami, hasłami smerającymi pod prawą paszką i apaszką… to jednak jakoś tak nigdzie nie pozostał po tym wszystkim ślad. Ni w myślach i zapiskach, ni taśmach. A może wtedy to jeszcze taśm nie było?
Kurcze?
Chodziło zaś o igły. Igły, igiełki, listeczki dziwnie kujące. Ow zawsze przepięknie kształtne, dziwnie gotowe, naoliwione, nawoskowane, jakby spod igły… wyszły, chociaż czy to nie trochę niespokojna myśl?
Igła igłę dziabiąca?
Podobno kiedyś w ostępach Niedotykalskiego Lasu była, żyła, władała sobie niepodzielnie i dość majętnie, aczkolwiek i sprawiedliwie i niezbyt tam poniżająco… Bogini Kłujaczącej Kształtności, którą to jakiś poniewierany mieszczuch, niezauważający natury pokłonu wszechobecnego… wziął i ściął, na Wigiliję. Głupi był taki, wiecie w siebie zapatrzony, dziwny kształciuch, co to opowieści Dziadków nie chciał słuchać, który dokładnie wymywszy sobie i uszy i duszę odkurzywszy, obstalował sobie na Rynku Miejskim nowe buty, nowe myśli i marzenia. A jak mu obstalowali wszystko nowe to wziął to stare i wywalił, spalił, zalał szczynami, a potem zasypał wapnem, ponownie podpalił, wybuchnął tam jakiś Ogień Boski… i prochy wysłał we wszystkie strony świata na- i podziemnego. W nowym było mu niewygodnie, obcierało go i ogólnie wcale nie chciało się dopasować… ale nie mógł przecież wrócić. Nie mógł się poddać, przyznać, że mieli rację… dlatego postanowił wybrać najpiękniejszą z choinek i zamiast stroić ją w kolory i światła, oddać jej i miejsce i królowanie na czas prześiwąteczny… pozwolić jej być Panną Powracającej Jasności, zwyczajnie chciał ją spalić. Te igiełki tak kształtne postanowił uczynić aromatem swego domostwa, w którym zebrać się mieli tacy jak on i ich rodziny.
Dlatego świat cały, a wiecie na wszelki wypadek, czy to czcący Wigiliję, czy też nie, czy ający plastikowego drapaka, czy wierzbę płaczącą przez styczeń cały, a czasem i przez rok, znajdować może wszędzie… SERIO WSZĘDZIE!!! igiełki świerkowe. I jak mówię, że wszędzie, to nawet i TAM!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Zabójcza fala” – … Wyspa. Znajome odosobnienie? Nie, wcale nie… żadna tam ucieczka. Klątwa!!! Ale i skarb. Pragnienie, śmierć, marzenia i granice ludzkich pragnień. Jak długo można wierzyć we własne siły? W to, że skarby są po to, by je wydobyć?
Tym razem duet autorów zabiera nas na wzburzone morze, tam gdzie rafa, kupka skał i legenda o skarbie. O komnacie pełnej złota i największej relikwii. Tam, gdzie zginęło już tak wielu przybywają kolejni, a wraz z nimi Malin. Już nie młodzieniec, a jednak wciąż targany demonami krwawej przeszłości. Pamięcią zdarzeń, które miały miejsce właśnie tutaj, na Raged Island. W tym jakże spokojnym miejscu u wybrzeży Main, które przyciągnęło już tak wielu i… zniszczyło ich.
Po raz pierwszy Malin Hatch, lekarz i właściciel wyspy, powraca do miasteczka swojego dzieciństwa, ale nie bójcie się, mimo iż akcja właściwie toczy się w objęciach stałej liczby bohaterów (ekhm, malejącej), to nie będzie nudno. Po pierwsze mamy skarb, a do jego wydobycia wszelkie dobra nauki i techniki, o jakich tylko marzymy. O kasie nie ma co myśleć, a małomiasteczkowa, idylliczna atmosfera, aż korci, by przytulić się do niej na dłużej. No i jest jeszcze klątwa… uuuu… będzie fajnie i jest. Bo przecież każda legenda, każdy mit i baśń noszą w sobie prawdę, czyż nie? Tym razem, mimo dość znajomego formatu fabuły: przeszłość, teraźniejszość, mężczyzna z przeszłością, lekko skonfundowany, inteligentny… kobieta gdzieś obok, intrygująca niczym laska Bonda, bogaty, zadufany w sobie osobnik z marzeniem. Znamy to, a jednak nas nie nudzi, bo Preston i Child potrafią zafascynować dopracowaniem szczegółów. Oni przenoszą nas w jakąś krainę, znajomą, a jednak nie do końca, a potem robią z nas, no właśnie nie do końca, obserwatorów. Tym razem szukamy skarbu i zadajemy sobie pytanie, czy zawsze należy wybrać to, co ukryte. A do tego mamy małe miasteczko z duchowym przewodnikiem… który bardzo pragnie coś zmienić.
Jedne sprawy łatwo przewidzieć inne znowu… raptownie zaskakują. Właściwie jedyne czego oczekujemy a nie ma, to zombie piratów!!! Ale i bez nich wciąga!!! Najpierw intryguje i irytuje lekko, potem dorzuca kolejnych pytań, mami niepełnymi odpowiedziami, kręci niedopowiedzeniami. Zadziwia możliwościami człowieka z przeszłości… którego nie może pokonać cała nasza teraźniejszość. Bo… widzicie, tak naprawdę to opowieść o potędze ludzkiego umysłu, oraz sile zwykłej chciwości!!! Co wygra? Kto zwycięży? Czyje kości nie zostaną rozrzucone po dziwnie nieprzyjaznym kawałku ziemi?
Błękitności w błękitnych błękitach niebieskości…
Żesz no serio! Wypełzam z Chatki bardzo powoli, dziwnie zaskoczona. Zadziwiona tym całym ciepełkiem, owym dziwnym, słonecznym, ostrym nagrzaniem i… uderza mnie mroźna fala wiatru. Ale to nie tylko ja, przecież wystarczy tylko wyjść z cienia budynków i co… i znowu grzeje. Nie wiadomo ja się ubrać, żeby tylko i wyłącznie spoglądać w niebo. Niebo, które jest błękitniuśkie. Bez chmurek, ale nie jednolite. Wprost przeciwnie. Ma w sobie dziwne naprężenia, wzmocnienia, lekkie fioletowości, różowe błękity i dziwnie zielonkawe, zwodnicze, jakby góra chciała udowodnić, że wszystkie kolory palety są dla niej dostępne, że co na górze to i na dole i odwrotnie. Jakbym jeszcze naprawdę nie widziała wszystkiego… a może… A może to wina tego pola, które poraża nagle zaskakująco jaskrawą, młodziutką, pełną nadziei i złudzeń młodością. Pola, na którym zasiano przyszłe chlebki równiutko. Jakby pod linijkę. I w tej całej matematycznej piękności zdają się wyraziściej ukazywać płynność góry. Dziwnie niepowiązaną, dziwnie tak szaloną, a jednak gładką i prostą, zwyczajną, dostępną dla każdego…
Bezpłatnie?
Wdychanie Niebieskości Błękitnej jest jak niezłe dragi. No dobra, może i kiepskie i słabe mam doświadczenie z prochami, ale jednak… pamiętam takie fajne, cudne i niesamowicie roluźniające – bez obaw, na receptę były!!! No więc te małe pigułeczki najpierw lekko oddech odbierają, a potem likwidują problemy. To samo robi Wyspa. Ale bez przesady, czasem mocniej, czasem słabiej, a czasem w dupsko kopnie tego i tamtego, coby sobie przypomnieli jak to jest, jak nie jest dobrze. Ale dziś było niebo i powietrze i wszystko było do wdychania.
Haustami się człowiek lekko dławi, lekko go to mroczy, nagle sobie przypomina, że może fajnie byłoby założyć rękawiczki, bo ręce dziwnie dotąd piekące, nagle zaczynają nie odczuwać bólu, no a przecież wcale mrozu nie ma… no może i były Przymrozkowe Gilgotne Gobliny, ale co tam, dawno wróciły do domu! Na herbatę i sernika z wiśniowo-malinowym sosikiem podgrzewanym i lukierem!!! Takim ciężkim, grubawym, wiecie jak taka czapa śniegu na krze…
Idzie człek i oddycha. Niby nie jest to dla niego nowość żadna, bo od czasu wyjścia w światłość to robi, ale co tam…
Oddycha!!!
I nagle uświadamia sobie, że może robił to źle? Może tak naprawdę przez to całe swoje życie robił to nie tak jak potrzeba? Może rzeczywiście inne otwory jak to fakirzy uważają, mogą też kichać? A może…
Nagle wszystko staje się w człowieku otworami. Nagle uświadamiasz sobie, że nos to tylko kawałeczek, to tylko wstęp, ino owa mechaniczna czynność, a to jest coś więcej. Coś, co jest niezbędne, potrzebne bardziej i inaczej. W końcu czujesz jak oddychać zaczynają i palce i uszy, skóra brutalnie wydobyta z bluz, szalików i koszulek, półdupki, co to wystawione być musiały, bo wiecie… człowiek już taki jest. Nie do końca obrzydliwy, nie ma boja. A może bardziej obrzydliwie przerażający? Nic to. Nie myślę, tylko oddycham. Stopami w butach, bo te jako jedyne odmówiły wylezienia na Wietrzność. Nawet ta Niebieskość Błękitna ich nie przekonała. A może przekonała? Do tego, by jednak nadal trzymać się ziemi, bo jak one puszczą, to…
Mimo wszystko, mimo wewnętrznego przekonania, że to jest dobre, potrzebne i na pewno bezpieczne, to jednak wciąż się człowiek kuli. Czy to tylko zimno, czy jednak ogarnia go zwątpienie? Bo nawet jeżeli usilnie jak ja unikasz współczesności i tak wątpisz… wątpisz w to, co ciebie otacza. Jakby te dziwne zaszłości z wpojonych norm coś w tobie hamowały. Dobrze to, czy jednak nie? Starasz się zrzucić ową otoczkę i w końcu otwierasz ramiona – uprzednio sprawdzając, czy człowieczych, żyjących bytów nie ma dookoła, coby nie zgorszyć populacji – i zwyczajnie wypuszczasz przeszłość…
A ja?
Czy i mi udaje się wypuścić przeszłość? Naprawdę odetchąć, naćpać się tym, co jest w powietrzu, nawet jeżeli trafi się i jakiś pierd, to co w tym złego… nosz przecież to ino natura, czyż nie? I tak, pewno że jest w tym jakiś ekshibicjonizm. Pewno! Ale czy jest w nim coś złego, jeśli nikt niepowołany nie jest go świadomym? Przecież tak naprawdę grzech nie jest grzechem, jeśli się nie wiem czym grzech jest…