„Dawno, dawno, dawno temu, co to niektórzy nawet twierdzą, iż ni w czasie ni przestrzeni to miejsca nie miało, ani myślą ni czasem dotknięte to nie było, czy tam podtarte, zatarte… znaczy wiecie wtedy, gdy Wiedźma Wrona Pożarta była tylko i wyłącznie Małą Wiedźmą, świat był o wiele powolniejszy i dziwnie normalniej lękliwy… Znaczy imaginujcie sobie, że dinozaury już wymarły, ale i tak było to nader dawno, dawno, dawno temu. Bardzo seryjnie dawno temu, aczkowliek całkiem codziennie Mała Wiedźma pokonywała kosmiczne odległości, by dostać się do szkoły. Przymusowej. Kroczyła przerażona i samotna przez głęboki las, przez dziwaczne chaszcze i takie tam strachy różne przerażając… Wtedy jakoś nikomu nie przeszkadzało, że dziecko jest samo i niepilnowane. Że by wrócić do domu musi przeleźć kilka kilometrów lasów i dziwnych, niespokojnie oddalonych od ludzkości przestrzeni. Kroczyć między potworami, demonami, elfami, miłymi staruszkami, które zachęcająco korzystając z tego, iż wpojono jej szacunek do starszych osób, wyciągały cukiereczki, jabłuszka, węże jadowite, skorpiony i Przemienne Brzemiennością Pajęczarki wtapiajace się w skórę, wpijające w sedno sprawy i pożerające wszystkich od środka… Umykać Wściekłym Gęsiom, które nosiły w sobie najgorsze z klątw i jadów, zmuszające do bycia kimś innym…
Dzień w dzień, unikając tego tylko w wielkie doprawdy, sypiące i nie dające się przejść, śniegi – co akurat by się jej podobało bardzo – maszerowała Mała Wiedźma, kąpiąc się w strachu, powierzając swoje lęki drzewom, których cienie zdawały się oplatać jej stopy i… nasączać ją cudzym przerażeniem, zwyczajnie truchtając, często oglądając się za siebie, pod siebie patrząc i rzucając na boki wszelkie swe oczne gałki… Ale co innego mogła zrobić? Nie miała wyjścia.
By się tak nie bać, by zwyczajnie tylko i wyłącznie dotrzeć do domu wciąż tylko samą sobą, którą sie obudziła za dnia, nie myśleć, nie gadać z cieniami, przeżyć i przetrwać, Mała Wiedźma po drodze, krok za krokiem w pylistościach najcześciej piaskowych kroczyć, ożywiała Opuszczone Kurzane Księżniczki. Niczym klapy od sedesu porzucone, poutykane w mięciutkiej, ale jednak wiążącej je piaskowej zawiesinie, ale wtedy nie miała tej świadomości w swojej dziwnej naiwności. Owe głowami zagłębione w piaskowe wydmy, włosami swoimi cienkich korzeni się trzymające dali bardziej mniej suchej. Wyciągała je, powoli, ostrożnie, pieszczotliwie nawet i znów uczyła je oddychać, trzymając za zieloniutkie spódniczki, lekko tubylcze, plotła im warkoczyki i opowiadała bajki, a one odwdzięczały się tym samym.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Laboratorium” – … niesamowita. Opowieść, której nie można czytać tylko z jednej strony, poprzez pryzmat bieli i czerni. Zwyczajnie nie można. Tutaj odcienie szarości wariują, a chciwość miesza się ze szczerą dobroczynnością tak sprawnie, że wątpicie w swoją własną etykę!
Duet autorów ponownie prowadzi nas w trzewia naukowych dywagacji. W ową plątaninę cywilizacyjnych dobrotliwości oraz genetycznych niepewności. Bo czy można ot tak sobie zmienić, choćby najmniej skomplikowany element genetycznego warkocza? Czy naprawdę dobrem okaże się zmiana sekwencji, by zniszczyć chorobę? Czy naprawdę znamy na tyle dobrze człowieka, by manipulować w rozwijającym się przecież przez miliardy lat dziele? Mądrość to, czy zadufanie?
Człowieku!!! Czy jesteś bogiem?
Pomiędzy dywagacjami natury moralnej i naukowej autorzy ofiarują nam pustkę i żar pustyni, na której mieści się tajne laboraturium. Doskonałe miejsce, by nie tylko uzdrowić homo sapiens, ale może i… go zniszczyć? To tutaj naukowcy, skuszeni nie tylko ugłaskanym ego, ale i ciężkim czekiem, prowadzą badania nad X-Flu. Poznajemy ich w momencie, gdy dołącza do nich nowy, młody pracownik. Pokładane w nim nadzieje zdają się szybo spełniać. Carson jednak szybko się orientuje, że coś tutaj jest nie tak. Że Wylęgarnia, to coś więcej…
Ponownie, jak to nasi autorzy mają w zwyczaju, nie mamy jednego, głównego bohatera. Szybko przeskakujemy od młodego naukowca, który szybko wzbudza nasze zainteresowanie, do równie młodego, fascynującego biznesmena. To on nas mami swoją inteligencją. Zmusza do zwątpienia… no i jest jeszcze ten, który zdaje się wiedzieć więcej, ale pozbawiony środków musi uciekać się do innych środków.
Wstrząsająca i wciągająca powieść, dobra, w której do końca nie jesteśmy pewni, czy genetyka to przyszłość, czy jednak… zagłada ludzkości. Akcja szybko nabiera tempa, chociaż zdawałoby się, że dni w laboratorium pozbawione są sensacji. Strach w końcu szybko się może znudzić, ale nie w tej powieści. Tutaj mimo dość długich wyjaśnień, naukowych wtrętów, czytelnik siedzi z nosem w książce i się nie nudzi. Wszystko przecież nasycone jest silnym napięciem, które w końcu musi znaleźć ujście…
Ale gdzie i jak?
Trzymając się czego popadnie, co dopadnie i ogólnie mówiąc co się da, wybieram się na spacer. Niby mógłby człowiek polecieć, ale wiecie jak to jest w powietrzu. No majta osobami, buja i tak dalej, a to zawsze u mnie prowadzi do…
PAWIA!!!
Niestety. Może i mieszkam na Wyspie i gapić się w morze lubię, ale co do łódkowania, promowania i innych sejlingów, to sorry, ale nic z tego. Chyba że po wielkich ilościach aviomarinu! A i wtedy lepiej mnie położyć i czekać, nawet nie zerkając po drodze, aż się dobudzę. Gorsze od tego jest tylko latanie!!! Usz znaczy wiecie nie takie na wiaterach, ale w tych tubeczkach, co je samolotami zwą. Niby samo lata, a kurcze wiecie, dałabym głowę, tą co mam ją na sobie, a i ową zapasową i zapasową zapasowej, że coś jednak je nosi pomiędzy chmurkami!!!
Dlatego lepiej chodzić, podskakiwać, nucić i tulić się do zielonych kamieni i dziwnie kamiennych pni. Łatwiej unosić się na wietrze, zamiast pod kołdrą wsłuchiwać się w jego odgłosy, albo i gorzej, wiecie dach trzymać, czy coś? Na szczęście ostatnio wiatr znowu zmienił kierunek i daje się oddychać. Psy wyprowadzane na spacer znowu się do człowieka uśmiechają i łaszą. Usz spotykanie tutaj Psoprowadzaczy jest niesamowite. Nawet już nie o to chodzi, że się ludzie do ludzi uśmiechają, że niczym w poslkich górach się witają, pytają: jak tam leci, czy w święta brzuszek spuchł? Nie chodzi nawet o to, że wyleźć możesz nie wyglądając niczym cholerna boga, spuchnięta i nieumalowana tyż możesz powietrza zażyć. A i ubierać się nie trza wytwornie, bo u nas za umundurowanie wytworne wszelkie drelichy i kombinzezony służą… chodzi o te psie morduchy cudne, co to podlatują i od razu do głaskania. Nosz nie można się powstrzymać. Te mokre nosy, owe czasowe futerka. Dziś jednego widziałam, co kurde jak misiak wyglądał. Lekko brązowawy, niby może i czarniawy, choć nie… raczej mleczna czekolada?
Ale żeby nie było, ja go nie polizałam!!!
A i nie nadgryzłam!!! On mnie zresztą też nie!!!
Mimo śniegu co stopniał i częstych wszelako ino deszczu opadów… wiecie może i manna tyż czasem tutaj spada, ale ja osobiście się jej nie nałapałam, no więc mimo mokrości i wietrzności jakoś trzeba wypełznąć z własnej norki. Owo ostre, jakby dziwnie nowe, wyprasowane, nakrochmalone, powietrze wciągnąć w płucka… pomarszczyć sobie zwichrowane powłoki, niewyspane zmysły pobudzić. Bo w te wiatrowości, pełnię znowu nadciągającą, to sorry, ale śnić nie można!!! I się przez to w człowieku gula jakaś tworzy, coś się obluzowuje, coś się nazbyt napręża, może i miałby ochotę czajnę domową potłuc, ale po co? Lepiej wyleźć i Spowiedniczej Oraz Pokutnej Wiatrowości Sp. z o.o. się dać wewnętrznie przetrzepać.
A tak. U nas wiecie wszystko musi być normowane i według wszelakich tam być przepisów. Mamy też dlatego i SOPW Sp. z o.o. A co. Magia też wszelako lubi mieć kręgarzy, dziennikarzy i oczywista księgowych. Do tego cukierników i innych tam mocarzy wszelkich pyszności. No i z literkami na wizytówce tak się maczo wygląda!!!
Gdy się już człek wywietrzy z durnych myśli, wtedy serio wszystko łatwiej się zaczyna kleić. Co prawda od nadmiernego dyszenia, kaszlenia i wszelakiej małoodporności na wwiewy gardziołko lekko szwankuje, ale nic to. Zaraz po herbatce przejdzie. No i po wywiewach. Bo się liczba wdechów z wydechami musi zgadzać. Nie ma tak, że więcej jednych, a mniej drugich albo odwrotnie. Oj nie!!! Życie to matematyka. Wsio się zgadzać musi, więc nie ma się co dziwić, że i tutaj w wyspowej magii księgowania…
A teraz do łóżka.
W końcu gdy wiatr przestaje wietrzyć nam nerwowości i wzelako nadmierne myślenie o pierdołach, to można znowu śnić. A świat poza Wyspą potrzebuje śnienia, bo sama Wyspa to kurcze chyba nie? A może? No bo czy to, co jest snem też musi być śnione? Wciąż i wciąż i wciąż… i jeszcze? Hmm? Może być nie musi, najważniejsze, coby się w nocy nie moczyło, co nie? W końcu na takich ceratowych prześcieradełkach nie śpi się dobrze, co nie? No i wiecie, mogą odparzać…