„Znaczy, że jak to właściwie jest?
Że na wielki pierścionek, kamień lekko ku ziemi ciążący, sprowadzający do pionu, poziomom też dokopujący… na owe kolory i blaski, połyski i oczy innych zbaczające w stronę dłoni… na kamień, oczko, koralik, a może i filuterne kwiatuszki dookoła, na opasany palec, serdeczny i giętki. Po prostu klejnot, planeta posiadająca własne satelity. Dodatek, a może tylko wisienka na torcie?
Oznajmienie, czy wyłącznie zabezpieczenie inwstycji?
Że na to wszyscy lecą, chociaż mówią, że nie, że ich nie dotyczy ta promocja? Że to ma takie znaczenie? Tak bardzo potrafi zmieniać teraźniejszość i barwić przyszłość, a przeszłości dorzucać nadziei, której nigdy nie miała?
Takie i inne myśli kręciły się po głowie Wiedźmy Wrony Ptaszydłem Zwanej Przez Książki Pożartej. A bynajmniej tak uważał Pan Tealight. I miał ku temu wszelkie podstawy, gdy porankiem wybrał się z nią na dziwny i szokujący spacer. Na ukojenie nerwów, jak corocznie pozrywanych wystrzałami Pierwszego Znienawidzonego Dnia. I to serio ino wystrzałami!!! Jak zwykle tyle z tego światełek filuternych było, co na kij od szczotki pająk nacharchał. I to taki ze ślinotokiem!!! A to Wiedźmę strasznie zawsze uskrzydlało. Wznosiła się ponad wszystko, waliła łbem w sufit, odbijała się od ścian i po prostu, najzwyczajniej w świecie… się bała. Niczym szczeniak się kulący w szafie, niczym dziecina pod stołem. Kto by pomyślał. Niby zawsze miała problemy z dźwiękami i myślami, z dziwnym, zwykłym bojem, ale Sylwestrowe Stowarzyszone Petardy potrafiły ją wystrzelić z butów, pięć razy zakręcić w kosmosie, a potem wciąż jeszcze żywą poddusić w jakiejś płytkiej studni, do której w końcu wpadnie.
Teraz jednak było już po wszystkim.
Wyszli obydwoje na spacer w wietrzny, pierwszy dzień roku i mając nadzieję, że wysokie koszty zakupu fajerwerków, oraz oczywiście wietrzność kręcąca wszystkim nie nastawi tych, którym jeszcze coś zostało do wystrzelenie, do zabaw z owymi utensyliami… i spotkali dziwnego, namiętnie i pokrętnie przystojnego chyba, ciemnowłosego – farbowany jak nic – wysokiego, odzianego w złocony szlafrok osobnika. Który wyrzuciwszy w powietrze dłoń prawą, wskazując na Wiedźmę wyrzucił z piersi dźwięk chrapliwy, zakręcony, lekko piskliwy brzmiący jak…
– Arabello!!!
Wszystko się wydarzyło w ciągu definicyjnej chwili. Mgnieniu oka, czasu jaki przebywa jabłko spadając ze swojego drzewa. Pan Tealight dobrze wiedział, że przecież większy okres czasu mógłby dopuścić do nadmiernego myślenia, a to znowu do czegoś całkiem koszmarnie złego, więc… nie zdziwił się, iż nim osobnik zdążył opaść na ziemię pojawiło się trzech gości w kitlach i przedstawiając się jako doktorzy Blekota, Mlekota i Pekota, zaczęło robić porządek ze swoim podobno pacjentem.
– Bardzo przepraszamy niby miał iść na spacer, taki prezent noworoczny, ale… nie jest groźny, po prostu bardzo szuka kobiety, która przyjmie od niego ten klejnot, więc… naprawdę bardzo nam przykro.
Pan Tealight nie mógł się zorientować, który z zarośniętych mężczyzn do niego przemwia. Czy to ten z siwymi, długimi włosami, czy ten z warkoczykiem, a może ten z maleńką, różową spineczką na uchu… patrzył tylko na Wiedźmę Wronę. Bo ona jak zwykle była najbardziej interesująca. Z tym swoim krótkowzrocznym wzrokiem, z dziwnie pochyloną sylwetką, szalikiem jak zwykle zamiatającym ziemię, zaczepiającym się o wszystko, zbliżyła się do dziwnego zbiegowiska i niemal tuląc nos do twarzy szaleńca, co to zwał ją Bellą Arą zaczęła mu się przyglądać. On spoglądał na nią. Wodnistymi, dziwnie wielokolorowymi oczami… wciąż trzymając w dłoni pierścień. Wielki, jasny, złocisty, ciężki, ale i dziwnie harmonijny.
– Wezmę go – powiedziała i uśmiechając się, jak to tylko ona potrafi, aż nazbyt podejrzliwie szczerze, potrząsnęła głową. – Jest piękny! – I założyła go na lewą rękę, na serdeczny palec… i przekręciła trzy razy.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Relikwiarz” – … życie po Bestii. Ujrzenie ucieleśnienia własnych koszmarów, fantastyki, która schodzi z kart i staje się nową zmorą. A tak. Oto jest kontynuacja „Reliktu” przenosi nas ponownie na Manhattan. Znowu jesteśmy w muzeum, znowu pomiędzy naukowcami… ale… no właśnie. Bestia nie żyje, więc dlaczego mieliby myśleć o przeszłości sprzed prawie dwóch lat? O wydarzeniach, które zmieniły wszystkich. Nie tylko Pendergasta, D’Agostę i piękną panią doktor, a może tylko ich? Bo jakoś nikomu od razu nie przychodzi na myśl Bestia, gdy znajdują dziwne, bezgłowe ciała, poznaczone odciskami zębów…
Jeżeli nie czytaliście „Reliktu” nie ma boja! Spokojnie możecie sięgnąć po ten tom. Na szczęście duet autorski sprawnie wplata przeszłość w teraźniejszość i przypomina wydarzenia. Oczywiście niektórym może wystarczyć ekranizacja, która jednak pozbawiona Pendergasta, serio kuleje lekko… Mniejsza. Akcja wytryskuje ze stron i porywa. Kolejne życia, kolejni bohaterowie… nie można się oderwać. Nie ma tutaj głównych bohaterów, jakoś cała grupa ciągnie fabułę, a jednak się nie gubimy. Wciąż jesteśmy w samym sercu wydarzeń. Na Manhattanie. Przy matce, która straciła dziecko i postanawia naprawić świat. Przy dziennikarzu, który może nie ma skrupułów. Policjantach całkiem niekompetentnych… i bezdomnych. Fascynujących mieszkańcach podziemnych tuneli, którzy twirdzą, że Pomarszczeni dziesiątkują ich szeregi. Ale kogo tam interesują biedni i bezdomni?
Kogo?
Przejmująca, wciągająca i przerażająca. Opowieśc o podstawowym ludzkich pragnieniu… nie przemijać, nigdy nie umrzeć… być zdrowym i pięknym, nie starzeć się, odwrócić kalectwo. Zmienić… Niesamowita szczególnie, gdy zaczniecie się zastanawiać nad tym co wy byście zrobili na ich miejscu?
Co?
To nie tylko kryminało-thriller. Nie tylko sensacja i po raz kolejny cienka lina pomiędzy mitem i zabobonem, a tym co namacalne, prawdziwe i naukowe.
2015!!!
No i co z tego? Się pytam, i co się kurde zmieniło. Zatrzęsło trochę Wyspą, ponownie w powietrze poleciała kasa właściwie z huku ino. Jakby kurcze wrzeszczenie i walenie w rondle nie było tańsze!!! Co do światełek, to kicha. Nie ma to jak ustawione pokazy, w których każdy wie jak po sobie posprzątać, no i co i kiedy winno polecieć. No bo sorry, ale wydawanie kasy na coś co grzmotnie nie wydaje się być dobrym pomysłem. Serio… nawet nie chodzi o moją osobistą nienawiść do Sylwestra! Po prostu taki tam przejaw nagłego, całkiem zdrowego rozsądku.
Na szczęście w nieszczęściu ostatnie regulacje prawne lekko ukróciły strzelanki, więc może nie skończę z zawałem myśli i ciała?
Najbardziej jednak co roku mnie zastanawia… i z czego oni się wszyscy tak cieszą? Przecież następnego poranka znowu się obudzą w swoich ciałach i ze swoimi myślami. Z przeszłością wciąż dudniącą pomiędzy uszami i przyszłością całkiem niepewną. Bo nic się nie zmieniło. Data tak naprawdę tylko sprowadza przygnębienie. Uświadamia nam o tym, czego nie zrobiliśmy, nie dokonaliśmy… it rodzaj natrętnego samobiczowania. Nie tyle natrętnego, co raczej narzuconego, a może masochistycznie wołanego? Bo przecież tak wielu teraz dopiero podejmuje jakieś… postanowienia. Jakby serio było coś nie tak z innymi datami. Czyż inne dni roku nie czują się lekko poturbowane swoją okrutnie im narzuconą bezsensownością? Taka zwykła środa, albo gorzej, owe przeklinane poniedziałki!!! Zgrozo!!!
Jak się biedaki kiepsko muszą czuć? Świadome swojej małej wartości, albo gorzej, dziwnie przyśpieszane i poganiane…
Jakkolwiek na to nie patrzeć, kolejny rok… i nadal Końca Świata nie widać. Czy raczej był już tyle razy, że pewno chyba serio zrezygował z roboty. Wcale się mu nie dziwię. W końcu ile razy w życiu można je kończyć i wciąż być w tym samym miejscu? Ech! Serio niektórzy mają problemy w istnieniu.
Wyspa nie jest zaintrygowana czasu upływem. Nie no, pewno że kręcą ją te wszelkie skamielinki i kamieni ostańce oraz fascynująca potęga drzewostanu, ale jednak… wciąż żyje w swojej bańce. Nie żeby była egoistyczna, a nawet jeżeli, to jest to ów zdrowy, fascynujący, samozachowawczy egoizm. Ten sam, który pozwala siebie kochać, doceniać i serio stawiać zawsze na sobie miłą kartę…
Czas na Wyspie ogólnie mówiąc dzieli się na troje… na ten czas dla Niej, czas w którym wpuszcza Tubylców i ten, gdy dopuszcza do siebie Turyściznę. Problem w tym, że strasznie trudno ten czas opisać i określić. Trudno nadać mu ramy, zapędzić do korralu, umieścić w tej zagrodzie, czy czymś? Nie można go karmić tym wyłącznie zdrowym podobno zielskiem, bo wzdęć dostaje ten czas… Trudno komuś go opisać, zwyczajnie trudno i już!!! Tego się nie da ot tak zrozumieć. Ot tak o nim opowiedzieć, być kimś, kto jakoś odnajduje się w tym wszystkim bez żadnej różdżki i napoju magicznego, bez zaklęć i mikstur, któe pomagają… latać.
Czas w znaczeniu zegarów, kalendarzy i przeciekających kranów… piasku przesypującego się od niechcenia, kończących się i rozpoczynających się menstruacji. Zmian głosu, rosnących włosów, snu i poranności. Widzicie… tutaj, w tym miejscu, czas jest czymś zmiennym, dopasowującym się. Chwiejnym i szalonym. Czymś, co całkiem nie współdziała z wynalazkami, co akceptuje wyższość krzemienia nad metalem, co między drzewami i w szumie fal odnajduje najnowsze trendy muzyczne, a w układzie żył kruszcowych, ryjących sobie warstwy w granicie, najlepsze rymowanki.
Życie jest proste. Jeżeli tylko się mu na ową prostotę pozwala. Co nie znaczy, że trzeba zimą rezygnować z lodów z karmelem i orzeszkami!
Oj nie!!!
Bo w końcu wolność to też coś, czego trzeba się nauczyć. Coś, czemu trzeba pozwolić istnieć. Siła, z jaką nie warto się spierać… której seryjną głupotą jest zagłuszanie. Życie jest zwyczajnie, albo nadzwyczajnie, proste.