„W owej jedynej w swojej woli, znaku i czasie, komunii także… w owej jakże przepięknej scenerii, dziewiczej i wartkiej w wątłościach swych, czasie przebiegającym i ślizgających się na kałużach skrzatach w różnokolorowych kubraczkach. W sikorkach fruwająco-latających z miejsca na miejsce, zdolnych jednak zawsze wygrzebać coś na dziób… W tej całej komplikacji kompilacji i zmorze wyczekiwania własnej. Zawiedzionej, ale i w czystości swojej zaskoczonej, osobowości personalnej Wiedźmy Wrony Pożartej. Znaczy no wiecie teraz i już i doprawdy nagle… bo śnieg spadł, zabrała się ona za Coroczne Niewiadomego Poszukiwanie.
Rok w rok, gdy tylko śnieg zaczynał smakować wanilią, fiołkami w cukrze i jaśminem, gdy pojawiał się w dostatecznej ilości podług miar i wag, ona podmiotowa, Wiedźma Wrona, wybierała się na poszukiwania. Mijała zmarzniętych, a może i nawet zamarzniętych miejscami, dziwnie małoruchawych polowaczy, co to postanowili się pożywić dziczyzną, zaskoczonych drogowców i tych mniej zaskoczonych, co stwierdzili, że nigdzie dziś nie wychpdzą, a i może jutro też nie… Drzewa oszronione w kryształkach klejnotów i czapeczkach podług najnowszej mody lekko na końcach spiczastych, a nie obłych jak w zeszłym sezonie. Owe kałuże i stawy lekko zaszklone, jakby w końcu zdecydowały się na mniej więcej dokładne odbijanie, ale też gotowych na to, by szybko zmienić zdanie. Pod cieniutką zmarzliną wciąż jeszcze przecież wszystko płynęło, a wielkie bąble powietrza, bardzo polegające zwykle na swoich lekkościach, w końcu trzymane były w ryzach… a może tylko pozwalały by świat tak myślał? Ślady mijała świeże i miejsca bez śladów. Dziwnie czyściutkie, zamiecione wiatrem, zapadane… wybaczone.
Uwielbiała tę chwilę.
Bo przecież dla niej Zima to zawsze było tylko i wyłącznie mgnienie, i tylko ułamek i chwila… zawsze za mało, zawsze za krótko, zawsze nie wystarczająco. Zawsze… Chociaż może kiedyś i był taki czas, gdy miała dość? Może był, ale zapomniała i ona i sam czas? Nie wiadomo. Bynajmniej plątała się w tej chwili w mokrych butach i porciątkach, w koszulce co jak zwykle za krótka była, w szaliku, co zbierał cokolwiek się mu na drodze nawinęło i nie puszczał. Bo śnieg był, nawet mroźliwy był, a wraz z nim było znowu… To, Co Zagubione, Co Chce Być Znalezione.
Musiała to znaleźć.
Co roku, zwyczajnie musiała. Zresztą i tak chciała w śnieg, więc nie żeby jakiś altruizm, czy coś, bez łaski! Po prostu przy okazji znajdowała też to, co dla Wyspy było tak ważnym… bez czego nic i nikt nie mógłby żyć. Ale bez ułatwień, nie myślcie sobie, że było to tak łatwe!!! Nie myślcie, że po prostu na nią czekało, że się nie chowało, nie umykało, nie mieszało szyków i tropów… I co roku wyglądało i smakowało inaczej, a z jej problemami żołądkowymi, co to znoszą tylko i wyłącznie niemożliwe smaki, wszystko było trudne. A żeby zachować ten skarb… cóż, trzeba go było zjeść.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Wiecie… ze świeczkami na Wyspie życie się obchodzi inaczej, niż w innych miejscach świata. No przynajmniej wynika to z moich obserwacji…
Jest w tym ogniu jakaś większa moc i jędrność. Jest jakaś żywotność mocniejsza, jakaś siła przekonywania… jakaś hipnotyzująca fascynacja samym sobą, ale i zdolność bawienia się tymi wpatrzonymi. Tymi nagle ślepymi na codzienności, na to co było, jest i będzie. Na owo stare powiedzenie, że jak się bawić ogniem będziesz, to w nocy łóżko zasikasz… wiecie, że mam uraz na punkcie sikania? No straszny uraz mam. A i tak wpatruję się w ogień jak wielu. Bawię się woskiem, co mi zostałoz czasów dotępności do ton parafiny… jej jaka to była zabawa!!! Bawiliście się kiedyś parafiną? Takie tłusty śnieg. Taka świeczka ino miękka i się niepaląca i się lepiąca z cokolwiek kto chce. Nie śmierdząca, ale cudownie ocieplająca. Cudownie… zabawowa.
Mniejsza ze wspomnieniami. Ogień…
W każdym płomyku na Wyspie zdaje się być zaklęta inna opowieść. Uruchamia się zwyczajnie, przez potarcie zapałki, strzelenie cuda techniki iskrzącej, albo i innego nowoczesnego uzdatniacza płomienności. Zbliżenie go lub jej do knota, świeżego, dziwnie nieszkodliwego, niemożliwego w swej skrzywioności by zapłonął, by ożył, stał się chybotluiwym ciepłem tańczącym na wietrze… knota prostego, tłustego od wosku, twardego nawet, albo rozcapierzonego, nitkowego wciąż, tak szybko ginącego… owo zblizenie zaczyna opowieść. Opowieść dłuższą lub krótszą. Te maleńkie świeczki, owe urodzinowe, płoną szybko i znikają. Te lekko większe wytrzymują pół godziny, może czasem dłużej, ale są i takie, które płoną i płoną i płoną. Jakby chciały udowodnić, że mogą, a może… muszą? Bo przecież skąd mam wiedzieć, czy naprawdę chcą? Czy same, według swej woli pochylają knoty, przytulają się do żaru…
A może nie chcą zdarzać swoich opowieści?
A może je zmuszamy?
Nie… tutaj, w tym miejscu, czasie, w owej niepewności cieplnej zewnętrzności i szalonej ułudzie mojej Chatki, świeczki chcą płonąć.
Nie mogę istnieć bez ognia, jak i inni Tubylcy. Widzicie, u nas od razu po wejściu, od razu gdy ino zamilkną uprzejmości w stylu: Jak tam leci i jak się masz/trzymasz, co z pogodą, jak tam kości i wnętrzności… Gdy tylko wybrzmią te słowa powitań, a obuwie opuści stopy wchodzącego, knot się rozpala. Najczęściej tealighta. Niziutkiej świeczki w swej własnej, metalicznej osłonce, która dobrze wie, że bez czegoś dookoła, nie będzie w końcu, a i do końca, sobą. Zagłębione w wymyślne dołeczki, otoczone szkłem, kamionką, gliną czy kryształem, kamieniem szalonym, rzeźbionym, rzezanym w kształty i podkształty, z okienkami, szarpaniami, rozbiciami… oby tylko… Albo w lampionach, pudełeczkach czy tubkach, poznaczonych smugami palców i kichnięć kropelkami, lekko osmolonymi w górnej części, gdzieś tam nawet może i obtłuczonymi, rdzewiejącymi… Może i figurkami, dziwnie ożywającymi po tym, gdy wtłoczy się w nie świeczkę. Już wtedy pewne są tego, że ich historia w końcu wybrzmi. W końcu przeobrazi się w brzmiące słowa, dźwieki i może nawet łzy, uśmiechy… oby tylko…
Widzicie.
Wszystko brzmi w tych płomykach. One nie tylko tańczą, ale i nucą, przerzucają się dialogami, rozmyślają, analizują opowieści, które nigdy nie były ich? A może jednak były? Może to tylko nasza nieświadomość, stabilna znaczenia tego tylko życia odbiera nam zrozumienie? Może? Bo te szklane wcale nie są tak kruche, a te kamienne tak pierwotne, chociaż zdają się być chłodniejszymi… Tylko, czy to naprawdę płomień przemawia, czy może to, co ogień w sobie nosi?
… oby tylko…
Ogień…
… na Wyspie zdaje się poruszać inaczej. Niezależnie od knota, wielkości świeczki i okrycia całości, oraz miejsca postawienia. Patrzę teraz na głęboką szklaną tubę, a na któej dnie tańcza dwa płomienie. Nie ma wiatru, nie ma powiewów, nikt nie stoi nad nimi i nie dmucha… sorry, ale co jak co, duchy i skrzaty wszelakie mamy w tym względzie w pepoż przeszkolone. Nikt niewidzialny łap tam nie pakuje, ale każdy z bytów zdaje się lekko drżeć. Przytulać się do nagłego chłodu, więc o co w tym wszystkim chodzi? Co z tymi opowieściami? Co z pojemnikami…
Oby tylko wiatr ognistości mógł się roztańczyć. I opowiedzieć… coś. Może chodzi tylko i wyłącznie o to. Nie o ciepło, nie o światło…