„Podobno symbolizować miał moc i siłę, odwagę i męstwo… biegłość i wprawę. Owo coś, co zwyczajnie prowadzi przez życie. Zbiór norm moralnych, może i cały kodeks… Może w rzeczywistości, w trójcy zjednoczony, w trzech głowach, w owej falistości, w tych wszelkich punktach na boku żłobionych, w owej dziwnej całości, a i rozłączności wzajemnej. Może? A jednak, jest w nim coś więcej, może i opowieść. Niczym o Tristanie i Izoldzie, niczym o czymś o wiele wcześniejszym…
Miłości najpierwszej.
Pan Tealight był przy tym, gdy Opowieść w końcu postanowiła się otworzyć na współczesność i wybrzmieć, obiecał im i jej to wtedy. Był też przy tym, gdy otworzono grób w Lillevang… gdy ktoś podniósł dziwną, umorusaną, brązową broszę. I był też wtedy, gdy ona wyszeptała swoją historię, niestety jednak nie zagłuszając tak zwanej, wiecie… nader naukowej hipotezy.
A opowieść była piękna i łzopędna. O dwójce tych co się kochali. O parze, która postanowiła pokonać wszystkich i wszystko, a dokładniej olać konwenanse, umknąć tym, co mieli podług nich jakieś plany. Ona była sierotą w połowie. Się znaczy wiecie panieńskie dziecię, zwiastowanie bogów, aczkolwiek nikt do końca nie wiedział jaki bóg maczał w tym palce, więc dziewczynka od małego plątała się pomiędzy gajami świętymi, kamieniami, łączkami, lasami, jeziorkami, rzeczkami, chramami… i czym tam jeszcze. W końcu miała juz tak serdecznie dość, że gdy jej matka w końcu umierając wyszeptała jej prawdę, zwyczajnie nie uwierzyła jej. Obraziła się za zostawienie jej w samotności pragnień i życzeń innych ludzi. A on? Cóż, był zwykłym chłopakiem. Miał być zwykłym wojem, a może rzemiślnikiem, kto go tam wiedział. Mógł też wyruszyć na poszukiwania tego, co jeszcze nie zostało odnalezione… ale zakochali się w sobie i wszelakie plany innych dotyczące ich samych, wzięły w łeb, w dupę i w pocałujcie im pięty też.
Oj pewno, że na początku się ukrywali, ale spróbujcie ukryć młodą miłość. Jest w niej coś takiego, co innym rozmiękcza narządy wewnętrzne, innym wylewy powoduje, a innym zwyczajnie na wkurwa działa… coś, co sprawia, że każdy czuje albo radość, albo zazdrość, albo zwyczajną, ludzką, pełną żółci zawiść… Łatwo się domyślić, że młodzi stanęli na niejednym odcisku. W szponach zakochania nie zauważali wrogich spojrzeń, nie słyszeli knowań, a tak zwane złe języki były dla nich zwyczajnie nieistniejącym jednorożcem, co to pasał się na kryształowym stoku… Znaczy tak w ogóle jednorożec był prawdziwy, ale wiecie, miłość…
Na szczęście parą zajęła się ona, Pani Wyspy.
Nie wiadomo w jaki sposób trafiła na to, obecnie znajdujące się pod lustrem wody, miejsce. Nie wiadomo co się stało do końca, wiadomo tylko, że para pod osłoną jej samej zdołała umknąć, a ich dawna ojczyzna, wraz z ludźmi i ich bogami zniknęła z powierzchni. Bez słów i bez uczuć. Ale niestety nie obyło się bez ofiar i Pani Wyspy musiała podjąć ostateczną decyzję i zamieniła parę w broszę. Broszę, którą złożono do grobu jednego z ukochanych jej ludzi… by żyli, by kochali, by czekali na czas, w którym będą mogli dopełnić przeznaczenia. By byli nadzieją na zwyczajność człowieczeństwa. Bo przecież o wiele łatwiej byłoby zwyczajność zniszczyć, uśpić, wymazać. O wiele łatwiej ogłupić i odebrać normalność i bezpieczeństwo pierwotnej radości…
Jednak czy już nadszedł czas na ich wybudzenie? Chyba nie, bo Pan Tealight zauważył niedawno dziwny srebrny wisiorek w dłoni śniącej Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki… więc widać tylko zmienił on miejsce.
Tylko…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Mary Poppins: W kuchni i Od A do Z” – … Mary, Mary, Mary. Co w niej jest takiego? Czy to ta dziwna opieszałość w byciu taką jak inni, a może zadziorność? Albo owo niepodporządkowywanie się normom dziejowym? A może… może może może dla każdego jest w niej coś innego? Może w rzeczywistości każdy odnajduje w tych książeczkach coś swojego, własnego, jakąś tajemnicę, którą dzieli tylko z autorką P. L. Travers?
Ten tom to rozkosz specyficzna. Mary w pigułeczkach. Dokładnie to dwóch: „W kuchni” i „Od A do Z”. Pierwsza pigułeczka to tygodniowa rozkosz, którą można zaadaptować do swojego domu. Dlaczego nie? Przecież gotowanie to zabawa, a już z Mary, to zabawa i nauka. I może jeszcze coś więcej? Zadziorność? A może lekcja osobowości własnej? Nie wiem, ale ta pigułeczka jest dwuskładnikowa, zawiera „Opowieść kulinarną” oraz „Książkę kucharską Mary Poppins”. Pierwsza to zabawna przygoda z tygodnia w rodzinie Banksów, kiedy to kucharce przydarzył się wyjazd, a druga to po prostu raj! Przepisy! Możliwości spórbowania smaków tamtych czasów. Może i trzeba je troszeczkę zmodyfikować, ale nie bójcie się, jest pomoc!
„Od A do Z”, to uśmiech. Zabawa alfabetyczna. Co Wam się kojarzy z A? A może Mary jest Be? Usz te miniaturki! Po prostu uśmiecha się człowiek i do słów i do tych rysunków. Jak zwykle Mary Shepard, jak zwykle cudownie nostalgiczne. Wprost widzę Was czytających te białe strony, ściaskających okładki, odbijających się w bombkowych choinek oczach…
Bo ten niewielki tom, to przypomnienie dzieciństwa dla starszych i coś dla młodszych, co pozwoli im na rozwinięcie własnej osobowości. Tej nie skażonej naśladownictwem innych, słąwnych, celebryckich… własnej, może i szalonej, może i niesamowicie nietuzinkowej? Może… na pewno jedynej w swoim rodzaju. Bo za każdym razem Mary uczy bycia sobą!!! I nie poddawania się presji otoczenia!
Odwagi!!! I czekajcie aż wiatr się zmieni…
Ciemno i wieje i leje…
To taka pogoda dająca zwolnienie od wszystkiego oraz wszelaką prolongatę i dyspensę na diety. Tak po prostu. Świat się musi wywiać, poprzestawiać i na mojej Wyspie. Posprzątać te listki z ziemi, uśpić swym szeptaniem i wyciem korzonki, kłącza no i nasionka. Żeby wszystko było gotowe… na kolejny rok. Bo przecież zasypianie wcale nie jest takie proste. Potrzebne jest wygodne posłanie, bo choć i niektórzy mogą spać na stojąco, na wisząco, siedząco czy co tam jeszcze, to jednak miejsce jest ważne. Miejsce i jakieś przykrycie. No i ukochana podusia też by się zdała. I misio może? Bo dlaczego nie? No i oczywiście coś na popitkę, jakbyśmy się w nocy przebudzili… i tyle. Więcej nie. Owo poczucie bezpieczeństwa stworzone ścianami, dach, co nie lata, co trzyma chłodek i wilgoć z daleka od uśpionego wiernie ciała, no i okna co nie przeciekają. Ot malutkie szczęśliwości takie, no wiecie… A do tego zawsze zda się kołyskanka! Zawsze, chociaż niektórzy twierdzą, że nie lubią kołysanek. Ale wiecie, owa kołysanka wyspowa jest jedyna w swoim rodzaju, bo tylko tutaj są takie zdolne elementy, by wydawać takie fascynujące odgłosy. Bo widzicie, to Wyspa nuci tak naprawdę…
Wiatr w rzeczywistości daje tylko powietrze, ruch, dmuch, chuch i zmienną nielinijnie dźwięczność. On wypełnia do końca, do każdego kątka, pod koloratkę, zawijasa i zakrętasa… a potem znajduje wszelkie dziureczki, szpareczki, części ruchome mniej lub bardziej… owe tubki i płatki, gałązki i nie do końca przyczepione części metalowe, listki szemrzące, suche i wilgotne, krople uderzające i płynące strumyczki, rdzawe i malowane. Albo i drewniane! Te przytykające, te pulsujące, owe nie do końca dokręcone, owe dziwnie się szamoczące… jakby wiedziały, że chociaż nie mogą tak naprawdę się oderwać, odlecieć, to jednak przecież muszą próbować.
Bo przecież jak inaczej?
Każda, chociażby najdziwniejsza, kołysanka wybrzmieć musi. By wszystko zasnęło, wypoczęło, by to co śpi wyśniło oczywiście to, co wciąż jeszcze czuwa. Dla kogo czas jeszcze nie nadszedł…
Ale…
No właśnie, żesz kurcze zawsze się jakieś Ale wciśnie. Zawsze dziwnie wściekłe za to, że nie zostało piwem, czy coś? To Ale miało na celu lekki zgorszenie dziwnie niebieskich w swej bieli aniołków, które poukładały się na szaro-granatowym nieboskłonie sztormu. Jak to ich nie wywiewa, to nie wiem, może to jakieś specjalnego sortu aniołki, czy coś? Bynajmniej w owej ciemności aż walą po ślepiach… a może to ino mara i ułuda? A może ino się mi to śni? Ej, chyba nie? Wciąż przecież słyszę tę kołysankę… dziwną strasznie, świńską specyficznie, uznającą wyłącznie te niegrzeczne słowa, owe wstydliwe, czerwieniejące nie tylko policzki, ale i wyraźnie intymne części… Jakby ktoś pozbierał żarty dla dorosłych z całego świata, który zdaje się serio śmiać w tym temacie zawsze z tego samego, no i oczywiście dorzucił do tego przypraw słownych. A potem wypuścił to w świat. Bo przecież gdy usłyszycie takie dźwięki, takie słowa, zdania i dźwięki, to za nic nie przyznacie się do tego, że nie śpicie!!! Serio, nie ma mocnych!
Będą spać…
Albo przynajmniej tak mocno udawać, aż w końcu serio zasną!
Wiatr na Wyspie ma szaloną, ułańską fantazję, oraz moc i siłę. Podejrzliwy jest i podstępny. Wie, że ma niezwykle ważną sprawę do wykonania. Wprost zadanie nie tyle niemożliwe, co raczej zajebiście istotne. Bo jak mają żyć ci, którzy nie są wyśnieni? I jak spać inni… o których nikt śnić nie przestał?
W końcu jednak przestaje brzmieć, przestaje wiać, śpiewać i nawet świntuszyć. I nastała cisza. Gdzieniegdzie jeszcze coś szeleści, coś poszumuje, coś brzęczy i dźwięczy… ale w powietrzu wisi owo uczucie odprężenia. Wypowiedziane bajki, baśnie i opowieści, legendy i gawędy, wciąż jednak moszczą się wygodnie w powoli zagłębiających się w otchłanie snu głowach. Nic tak naprawdę jeszcze się nie zaczęło, nic jeszcze nie rozwija swoich skrzydeł, kokony wciąż jeszcze są zamknięte… ale wszystko już jest przygotowane, wszystko czeka i nie ma już odwrotu.
A wiatr… odszedł na razie…