„Zasiadając dziś przy swoim kolejnym ulubionym oknie, spoglądając na morskość omiataną nagimi gałęziami drzew i słuchając mimo wszystko dziarskiego szmeru Strumienia, Pan Tealight doszedł do wniosku, że nie do końca pojmuje po co to robi… Dlaczego pisze? Dlaczego tak ciągle bada życie Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki? Przecież nawet jeżeli czegoś się dowie, może i ważnego, może choć bardziej kompromitującego – choć, czy to możliwe? Gdy wejdzie w nią, na zawsze, no i wiecie, tak do końca, to co z tego? Co przujdzie? Co zniknie? Co się wydarzy, no i czy ktoś to dojrzy, zauważy? Nikt mu nie da Nobla, nikt nawet po pleckach szarych nie poklepie… nie żeby chciał, ale jednak był dziś w takim sceptycznym nastroju…
Zresztą miał pisać o Cioci Bo… o tym okresie życia Małej Wiedźmy, który był inny niż wszystkie. Nie żeby był cudownie cudowny, nie żeby przynosił cholerne ukojenie, tudzież uczył… nie. Ranił ten czas jak każdy inny, ale i tak dobrze było, że był. Że stał się częścią życia dziecka, którego nie chciano.
Ciocia Bo mieszkała na obrzeżach starego miasteczka, w którym mury średniowiecznej lokacji wciąż straszyły duchami w niego wmurowanymi. Były tam kościoły i katakumby, były domy pamiętające stare i te wciąż jeszcze w powijakach. Był cmentarz, co miał się stać po latach osiedlem domków mieszkaniowych, oraz wzrastające bloki… no i było jeszcze to dziwne miejsce, które dudniło gdy się po nim biegało… kiedyś Mała Wiedźma obiecała sobie, że je przekopie, ale potem się jej odechciało. No zawsze miałą ciągoty do trzech rzeczy: książek, miśków no i oczywiście grobów. Jak się okazuje, są w życiu sprawy, które się nie zmieniają… a jednak… Ciocia mieszkała w domku, który lśnił i błyszczał, połyskiwał i rzucał zajączki we wszystkich, nawet w tych wegetarian, ale wiecie, wtedy to niewielu wegetarian było, bo w końcu co do jedzenia to nie było co wybrzydzać. W tamtych czasach to był ocet i półki w sklepach, więc taki zajączek to wiecie… warto było go złapać. A potem przekonać się, że to ino lusterkowa zabawa. Zabawna zabawa, dowcipna i radość budząca, ale jednak mało kaloryczna!!! Takimi zajączkami to kurcze sorry, ale się ni ogrzejesz, ni najesz…
Jak się łatwo domyśleć, bury lekko brązowawo-błotnisty, klockowaty domeczek z ogródkiem. był poznaczony dziwnymi odciskami i niektóre z nich miały w sobie szkiełka i lusterka, jakieś takie dziwne, świetliste, ale i obserwujące oczy. Niektórzy mawiali, że z Cioci Bo to była serio wiedźma prawdziwa. A te lusterka, to w rzeczywistości były dusze, które wysysała własnym, głębokim spojrzeniem z innych…
… z ich oczu…
Ale nas to nie obchodziło. Było miejsce do zabawy i ktoś, kto na wieść o tym, że napadła nas Czarownica Woda – ot takie tam imię wiecie z czasów Dzieci Kwiatów, czy jak im tam było – i oczywiście nas gryzie, bo widzicie, ona miała takie zębiska żółtawe i połamane, dziwnie rdzawe miejscami i gryzła nimi grzeczne dzieci… Bynajmniej Ciocia Bo powiedziała, że bronić się można w jeden sposób. GRYŹĆ.
Wtedy to po raz pierwszy Mała Wiedźma zrozumiała, że w cholerę trza się zająć samą sobą, że możliw, iż nikt i nigdy jej nie uratuje, że możliwe jest to, iż nauczyć się trzeba będzie i obrony, a nie tylko robienia lalek z kłębów trawy i korzeni z wydm… tudzież panopków z patyczków, no i… ugryzła!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Blackout” – … i jak wiecie ona żyje. Tak tak tak żyje!!! Ach! Zresztą sorry, takie czasy! Zombie i internety, nic więcej. No i oczywiście pogoń zat tym, by ocalić świat… bo przecież o to chodzi, by przeżyć, przetrwać i żyć? A nie moi drodze, chodzi o lajki i oglądalności, nie oszukujmy się… to nie opowieść o pokręconym bohaterstwie… a może raczej nie do końca?
Bo widzicie nie chodzi o to, że to zła powieść. Jak najbardziej jest dopracowana, pełna i przemyślana, to pomysł i świetnie go zrealizowano, ale… no właśnie, ale, ale… Ile można czytać o bidulkach blogerach, co to ciągle gonią za oglądalnościami i lajkami? O owych wynurzeniach, dziwnie nieludzkich, jakby tak naprawdę liczyli się tylko oni, nikt więcej. Nikt!!! To nie jest bohaterstwo, to zwyczajny narcyzm. Oni pragną być oglądani, czytani!!! Tylko to się liczy. Dziwne dzieciństwo i zombie, a nawet ta cholerna walka o świat, to tylko jakaś pryzgrywaka. Jakaś dziwna wizja… nieistnienie.
Wiem że trylogia ma same cudowne recenzje. Trudno się z nimi nie zgodzić jeśli chodzi o sam warsztat. Język, ludzie, uczucia… wszystko to do siebie przystaje, wszystko pasuje, powieść jest niesamowicie dopracowana, ale i przewidywalna. Serio? Seks? Miłość? Przecież… do tego omamy? Nauka? Dlaczego tak łatwo przewidzieć każdy krok autorki? To dość bolesne… ale najbardziej rozwalił mnie ten internetowy język, owo samouwielbienie. Brak człowieczeństwa!!!
W końcu Wietrzność przepędza okrutną Pełnię Księżyca, która strasznie w tym miesiącu mieszała zmysły. Nie pozwalała nam nie tylko spać, ale dodatkowo mamiła dziwacznymi wizjami i pętała złymi myślami. Tymi, które nie prowadziły do tworzenia i konstruktywnych wyziewów, ani do niszczenia… ale, które przerażały rodząc Panny Zalęknione. Tak to już jest, iż mimo wielkich mocy i chęci najlepszych Pani Wyspy, jednak nie ze wszystkim da się walczyć, nie wszystko przebłagać można. Bo zwyczajnie pewne rzeczy muszą się wydarzyć, pewne sny wyśnić, a pewne razy muszą dotrzeć do naszych półdupków!!!
Oj tak, niestety…
I chociaż wydaje się, że umielibyśmy żyć bez tych wszelkich potknięć i wpadek, bez głupot i razów, to jednak… czy na pewno moglibyśmy? Czy zrozumie głodny najedzonego, a najedzony tego, który na niego spogląda łakomym wzrokiem i sięga po keczup? Na te udeczka, te półdupki, pierść jędrną, najlepiej podobno smakuje z masełkiem i lekkimi ziołami. Może do tego sałatka jakaś? No i napitek! Bo przecież głód taki, że już nawet ślina nie rozumie po co ma płynąć… Hmm? Oczy pragną, ale żołądek raczej nie dźwignie, więc część trza będzie wsadzić w weki! Albo może zrobić kiełbaski dobrze wywędzone? Albo wiecie szyneczki, bekonik… mielone. Zawsze można zamrozić, zasolić można i w ogóle tyle można. Taki cały człowiek, to na pewno cała masa zupek na kościach, a może i galatu? No jak myślicie?
Świat.
Wyspa.
Widzicie… często pewne sprawy zwyczajnie się muszą wydarzyć, sponiewierać nas, no i oczywiście zaboleć. A potem nieprzemijająco osadzić się gdzieś głęboko w nas i jątrzyć stare rany. Bo taki jest lajf. Boli i kopie, ale durno tak jakoś to odrzucić… może i jest w nas jakiś masochizm?
Wyspa.
Wyspa. I Wietrzność oczywiście. Oczyszczająca, cudowna, ogłupiająca w ów radosnych, irytujący sposób. Ten sam, który sprawia, że rodzi się w nas pewność szydercza, twierdząca iż na pewno, z całym przekonaniem… umiemy latać. Nawet z nadwagą, z doczepionymi ciężarkami i stadkiem kotów!!!
Wraz z wiatrem nagle, całkiem z nienacka znowu wraca słońce.
Się to nazywa serio zaskoczenie. Oczywiście wraz z tym słonkiem to kurcze topnieje moje marzenie o śnieżnym grudniu, ale co zrobię? Armatki sobie zwiozę, czy coś? A może po prostu zwyczajnie… hmmm są takie kobiety, które jednym swoim spojrzeniem potrafią zmrozić… może ma ktoś jakąś do wynajęcia? Może choć do wypożyczenia, albo leasing jakiś, czy cuś?
Gdy powoli w okolicach 16tej zapada zmrok, po słoneczności ino jasnobłękitne chmureczki są na grafitowo-granatowym nieboskłonie. I takie dziureczki, przez któe widać kolor baby blue. Albo i… czy niebo nosi majtki w kropeczki? Bo tak sobie myślę, że jeżeli chmurzystość to odzienie, to to co widzimy teraz przez owe rozdarcia i poszzarpania, no jak nic bielizną być musi! I to z lepszej koronki wam powiem! Na moje nieszczęście Nieboskłon bardzo szybko widzi, że tu mu widać, tam mu widać, no i w pończoszkach oczko poleciało, a na dodatek wielkie męskie gacie z Misterną Możliwością Ucieczki dla penisa… tia, nie wiedzieliście, że tak się to nazywa? Bynajmniej… owe gacie niezbyt współgrają z pasem do pończoszek i tymi szpilkami kupionymi na przecenie. Widzicie… taki Nieboskłon choć Pan jak najbardziej w stu procentach, bez urazy, ale on siebie zna i lubi, trochę ostatnio wariuje poprzez obserwację świata poza Wyspą. No i gdy nagle nadchodzi dla niego czas by powisieć nad nami, to postanawia przeprowadzić pewne eksperymenty! Ale bez przesady, nie zakłada tych z fiszbinami! No weźcie no!!! Tosz to przeca nie czas na tortury, w końcu wciąż jest w pracy…
Oj takie się człowiekowi, mieszkając tutaj, szaleństwa we łbie roją. Bo wiecie, mogą. Mają czas na rojenie, a do tego w bzykaniu nikt im nie przeszkadza! I Ave Cezar!!! I Alleluja!!! Czy tam Jingle Bells w sezonie!
No bo serio, głupio tak myśleć, że to całe niebo nad nami to nat na golasa się nam przygląda, co nie? Ekhm! LOL