„Mieszkał w Białym Domostwie, jak większość tych zbędnych, niepotrzebnych i całkowicie zapomnianych. Nie miał imienia, jakoś tak już było, tylko zawód, który go określał, dziwną, tkaną szubę na łysej czaszce i parę górnych oraz parę dolnych łap… no i to wypasione, choć dla większości pewno niewielkie gniazdko, bezpiecznie zawieszone na prawo od drzwi wejściowych, pod szaro-srebrzystą rynną… stworzone z brązowo-szkarłatnych wodorostów i słów. W końcu tym się właśnie zajmował, wykreślaniem słów. Usuwaniem ich na zawsze…
… ale nie zapominaniem…
Sporadycznie tak w ogóle można go było zobaczyć. Z owego kopulastego, pozbawionego otwartych okien, ot tylko dwa maleńkie, jasne witrażyki, jednym iście hobbicio ukształtowanym wejściem zasuniętym urokliwą zasłonką z różnokolorowymi kamiennymi i drewnianymi koralikami… wychodził bardzo rzadko. Właściwie tylko dla niej. A i to naprawdę w wyjątkowych, nadzwyczaj jedynych, przypadkach. Jeśli akurat ona z owych przepastnych własnych pokładów stron, wydobyła jakieś nieużywane słowo i chciała się nim z nim podzielić. Wypowiedzieć je, by znowu mogło ulecieć. Nawet jeżeli byłoby już użyte przez niego do budowy, nawet jeśli zachwiałoby idealnością domowej konstrukcji… to nic złego. Ucieszyłby się i dodał kolejne szkiełko do malowniczych witrażyków, a potem zakleił powstałą dziurę…
Dlaczego zwykle nie wychodził?
Bo widzicie, on po prostu słuchał! Słuchał słów rzucanych na wiatr i tych zatapianych, zdań wyrwanych z ciężkich kontekstów i dziwnie niezrozumianych, owych niepasujących, tych całkiem wykrzyczanych, że aż bolały, tych szeptanych tak cicho, że każdy mógł udawać, iż nigdy nie wybrzmiała… ciężkich i lekkich porwanych przez wiatr. Tych niczym groch o ścianę i tych omiatających dziwnie ciepłym urokiem. Zaklęć i klątw, wierszy i pieśni, poematów i kanonów. Słuchał i w ciszy swojego gniazdka poznawał nowe słowa. Zachwycał się, a czasem i złorzeczył. Kąpał się w tych perlistych dźwiękach i czuł obolały od mało wyrafinowanych przekleństw. Zakochiwał się w nieznanych zdolnych ułożyć boskie poematy i łkał nad wierszami o zmarłych… ale nie to było najważniejsze. Nie chodziło przecież o używane… ale o te zapominane.
Najpierw powoli wychodziły z mody, potem używano je, ale nie pamiętano dlaczego, aż w końcu, niknęły. Wtedy chwytał ostatnie takie słowo i wplatał w gniazdko. By były. By mógł je czasem przeczytać… a jeśli ona sobie je przypominała, by znowu uznać je za żyjące. Za wciąż żywe. Bo w końcu miała w sobie tyle stron, tyle zdań, tyle wersów, iż wszystko nagle było non omnis moriar…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Śmierć o północy” – … bo mam natręctwo. Wiecie, mimo wszystko chcę poznać zakończenie tej historii. Mimo wymijania wszelako nagromadzonych scen erotycznych, chociaż serio są logiczne, w końcu taka jest magia chce albo krwi albo seksu, to jednak mam nadsyt!!! Oj taka zaspokojona chyba moja budowa, czy coś. I te opisy pięknych mężczyzn, ekhm, serio mam dość… ale chcę wiedzieć jak to się skończy, po prostu. Niekoniecznie z kim będzie, ale kogo jeszcze utrupi bardziej, albo i na zawsze. Kąpać się w tych mitach, przypominać sobie magiczne siły…
Po prostu.
W tym cyklu jest coś więcej. Coś poza wymyślnymi pozycjami seksualnymi, gdy każdy z facetów może rzucić naszą bohaterkę na kolana i z powodu magii oczywiście, domagać się orala! A jednak to pasuje. Pasuje, gdy wie się, że magia pierwotna była czymś innym, czymś więcej, czymś wymagającym dotykania się, a nie życia na odległość. No i magia oczywiście. Ta sama, zapomniana, uznana za nieistniejącą, może nigdy… powraca. Bogowie znowu odzyskująs woje moce, a kopce elfów ponownie buzują swoją magią… A wszystko przez nią. Przez księżniczkę. Tą samą, która obecnie ma na głowie podwójne morderstwo, na karku wielu takich, którzy z chęcią ukręciliby jej łeb… i wiele do stracenia, jeśli zrobi zły krok.
Jednak i wiele do zyskania.
Z całym szacunkiem, ale cykl jest dobrze napisany. Tętni emocjami, oj no i scenami, których w końcu można mieć dość, bo ile można dochodzić… ale jednak nie obyłoby się bez nich. I ta lekkość, z jaką bohaterowie o tym rozmawiają może naprawdę zmienić postrzeanie zwyczajowego bzykania. Na pogańskie!!! Ha ha ha. Autorce udało się zahaczyć o tak wiele mitów, w tym mniej znanych, że chce się do tego wracać. No dobra, może i czasem wymijam kilka orgazmów, ale… odmalowywany przez Pisarkę świat urzeka. No dobra w końcu człek ma dość owych męskich piękności, ale taka była magia faerie. Nie inna. Urzekająca i zniewalająca…
Czwarty tom, a historia wciąż jeszcze się ciągnie!!!
Dookolność szóstego grudnia jest szara i mglista. Zielona soczyście trawa zdaje się serio naśmiewać z mojego jęczącego skowytania za zimnem, ale co tam… każdy ma jakieś bziki, co nie?
Chowam się w domu z mocnym postanowieniem popracowania nad moim lenistwem. Serio. Bardzo bardzo bardzo chcę zwyczajnie uwalić się na podłodze i nicnierobić, ale nie mogę. To mnie coś zakłuje, tu coś przyszturchnie, tam znowu cmoknie nazbyt oblepionym śluzem jęzorem i już się wstaje i na chwałę Wyspy działa. Coś działa, znaczy coś cokolwiek. Niekoniecznie od razu na miarę Nobla. W końcu jak już nie wyłażę, nie chcę się szwendać po julemarketach, gdzie wciąż kartki, zabawki, dzierganki i metalowe choineczki… gdzie wciąż ciasta, ciasteczka, picie z mniej lub bardziej wyrazistym posmakiem procentów… to muszę robić coś innego. Raczej trawy golić nie wypada chyba, chociaż urosła śliczniutka. Serio czasem myślę nad zakupem owcy lub kozy, bosz przecież co tak na darmo trawa ma owocować? Oj pewno, że zima prawie, ale widać w tej sferze zmienności pogodowej t serio jest jej wsiorawno. Może i jest zwyczajnie zimnolubna, czy coś? A może chce pokazać, że ona może wciąż i wciąż i wciąż…
Pomiędzy kamyczkami wybijają się też chwasty. No czyż nie ma już świętości na tym Świecie Wyspowym? Czy naprawdę cała ta żyjąca przyroda tak bardzo dążyła do namnażania, że postanowiła olać niższe temperatury i zwyczajnie dalej rosnąć, wypuszczać pączki i listki, a nawet kwitnąć?
Czy serio przestała snić?
Ostatnio porannie budzi mnie ptaszencja, której świergolenie bardziej przystaje wiosennym rzpustom niż zimowym śnieniom. Czy to inny rodzaj ptaszka? Wersja zimowa, czy jednakowoż zimowi nauczyli się wiosennej zaśpiewki? Wiecie coś w stylu tych różnych języków i tak dalej? Taka tam ptasia lingwistyka? Może jednak to, że większość ludzi woli wiosnę i lato jakoś tak sprawiło, że my zimowi staramy się dopasować do reszty świata? A może… po prostu nikt nas nie rozumie?
A przecież zima jest tak piękna!!!
Co nie?
I Wyspa zimą jest tak niesamowita.
Bez tej śnieżności i dziwnych przebłysków słońca na oślepiającej bieli… bez sopli i zamarzniętych kałuż, które zdają się zatrzymywać w uśpieniu całkiem inne, nieznane mi światy… bez tej całej nieruchliwości, której serio tak jakoś człowiekowi czasem potrzeba, by móc dalej pędzić… Widzicie, zima jest potrzebna. Nawet i niezbędna, ale widać nie dla każdego. Tak sobie myślę, co to będzie, jak nie będzie czterech pór roku? Jak nas zmienią w suchą i deszczową oraz kilka dziwnych, niezbyt identyfikowalnych dni lub tygodni? Co ja zrobię? Jak wytrzymam wieczną słoneczność i upały? Nie wytrzymam! Raczej kurcze never!!! Nie po co narodziłam się, czy też umarłam w tym świecie, żeby teraz męczyć się przez wieki w tiszertach! Których, nawiasem mówiąc, kurcze niecierpię bo mają taki dziwny krój i na cyckach mi się opinają, no i wiecie wyglądam przez to jakbym w wiekuistej ciąży była… no i to wycięcie przy szyjce! Jak gotowa na szafot! Czy ja serio wyglądam jak Anna Boleyn? Serio? Chociaż z drugiej strony mam szyję, ona miała szyję, więc są jakieś cechy wspólne, co nie? Mieczyk mógłby też na mnie zatańczyć, chociaż jako kolejna małżonka Henrysia to bym się nie widziała raczej. Oni wtedy mieli takie dziwne kibelki!!! Nie dla mnie!!! Ja potrzebuję toaletowej cywilizacji! I wanny… marzy mi się spora wanna, najlepiej w rozmiarze basenowym, ale niezbyt głębokim coby się wiecie, bąbelki nazbyt szybko nie wypękały…
Bo wiadomo, w życiu się liczą małe szczęśliwości. Jak owo odgórne pozwoleństwo, coby nie wstawać z łóżka, albo i siedzieć zwyczajnie w domu w pełni zadowolenia, że na dworze coś tam pada, a ty masz dach nad głową i herbatę możesz sobie zrobić. Bo tak… i nikt cię nie podgląda, gdy zjadasz całą tabliczkę czekolady i nikt raczej nie powie ci, że sorry, ale po tej kostce to już na pewno cię zemdli… no i się nie śmieje, gdy się raptownie okazuje, wraz z ciekawym rzucikiem na dywanie, że miał rację. Gdy ten rzucik się tak błyszczy i oczywista, że cuchnie, ale jednak kurcze no… przecież i tak zrobiła w końcu to co chciałam… wiecie, coś całkowicie niegrzecznego!!!
Może i o to chodzi w zimie, by pozwalać sobie na niegrzeczność, co?