„Na Wyspie są kościoły.
Żeby nie było, no i nawet spora część z nich nadal jest kościołami, a nie wypasionymi sommerhusami, tudzież całorocznymi miejscami zwyczajowej ludzkiej egzystencji. Większość z nich ma nawet jakieś maleńkie cmentarze, bo przecież kurcze ktoś się musi zajmować całym obejściem, co nie? A nie ma jak zombie! Oni tak lubią pracować. Na dodatek karmienie ich to prawdziwa przyjemność… ci niczego nie podejrzewający żywi, zwyczajowi, pełni zapału darczyńcy, którzy serio i tak nie korzystają z mózgownic, a tak… SĄ CHUDSI!!! Ale przyznać trzeba, że u nas owa kościelność jest nadzwyczaj świecka. Zwyczajna nawet, ale czy cudowna? Bo widzicie, nie w każdym kościele święci śniadają… grzesznicy też lubią twarde ławki, statki nad czaszką, no i księdza w obielonych ścianach, obok kamienia runicznego, co to zawsze nie frontem do klientów, ale wiecie, tym tam zadem i tyłem!!!
Jeżeli chodzi o kościoły kościołowate, to mamy cztery okrągłe i resztę nie do końca obłych, miejscami absydowanie kulistych, no wiecie zborów takowych. Te okrągłe to wypas jest serio. Legenda mówi, że w jeden diobeł kamieniem przywalił, pewno miał jakieś zaszłości z konserwatorem albo wiecie, swoją wolę kosntrukcji przestrzeni wyspowej… Ale to nie jedna przecież legenda. Inna Legenda dość głośno twierdzi, opluwając przy tym soczyście słuchacza, że na szczycie pod kopułką chowano tam damy, których wdzięków pragnęli doświadczyć najeźdźcy z południa, znaczy się z tej tam Polski wiecie… bo to taki kraj, gdzie widać bab chcą? Jak więc widzicie, te okrągłe są dość specyficzne, nic więc dziwnego, że Matka Wyspa zagarnęła je dla siebie. Tylko ją się tam czyci, no nic innego, nie ma tak dobrze. Co do reszty, to są ruinki, jest i niecnie porzucona Kaplica od Salomona, ale… tam to już w ogóle Wyspa se hula jak się jej podoba. W owych kolorowych pozostałościach, takich M1 ale z własnym źródłem, po prostu wiecie, że modlitwy docierają do kogo trzeba. W Kaplicy Z Ruin Odrzuconych w Gudhjem, z której pozostało coś na kształt basenu z epitafiami, kapłanką jest Biała Kicia. I serio dobrze spełnia swoje obowiązki. Podobno robi dla Wielkiej Frei, ale… lepiej jej o to nie pytać. Ale gdy wejdziecie do ruin w Kościelnym Pryzbytku, zaatakuje was cały Północny Panteon. Co prawda aktywni są tutaj ino w lecie, jakoś tak uznają to za wakacje, a i kochają obmywanie piwem i mlekiem runicznych stelli… jednak nie do końca tutaj pasują. Bo widzicie to wciąż nietutejsza boskość. Wciąż wszędzie ma się pewność, że ona jest główną… największą. Wyspa. To jej oddaje się cześć, to jej się pokłaniacie, jej przynosicie dary i oddajecie najlepsze kąski ze stołu.
I jest jeszcze ona… całkiem obca. Poczuwająca się jako władczyni owych wielkich, potężnych, na kształt statków i pałaców nawodnych zbudowanych monstrów. Potężnych. Niesamowicie… przerażających.
Obca Boskość Zagajająca jednak nieczęsto przebywa w świątyniach. Zwykle podobno bolała ją głowa, albo była na wakacjach. Tak się jakoś nie przykładała do roboty, może i nawet do boskości swej powołania nie czuła… a może zwyczajnie szybko marzła, a może czuła, że przecież każda świątynia zbudowana jest z Wyspy, więc… obcy mają serio zawsze nieskończenie przesrane. Po prostu się nie da zebrać całej obiaty ino dla siebie, no nie da, zawsze większe 50 procent idzie dla niej, dla Wyspy. Bo z nią się konkurować przecież nie da, nie warto, po co owo zawstydzenie i poruta?
Ale jednak i mimo wszystko wciąż boskość inna pojawiała się od czasu do czasu i udawała, że istnieje. Choć czy to był ona, czy raczej tylko jakaś pokręcona odskocznia, próba wyrównania siła?
A może…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Księga portali” – … eee nie. A naprawdę się napaliłam na tę powieść. Miła objętość, mało dziwaczna okładka, opis, wszystko zwiastowało coś, co miało być fajne. Bohaterowie w szkole, a raczej na studiach, do tego specyficzna kraina, no i wróg czający się pomiędzy tajemnicami… ale jednak nie.
Nie wiem dlaczego, ale coś w tej historii kuleje. Coś jest wyzbyte napięcia, jakiejś nowości. Zwyczajnie człek wie co się wydarzy i jak kto na to zareaguje, a wiedza w tym wypadku to żadna zabawa. I choć bohaterowie są intrygujący i nietuzinkowi, a może raczej tuzinkowi, ale jednak trochę inni, to wciąż nie mogę się wczuć w opowieść. Nie kręcą mnie malowania portali, jakoś nie do końca pojmuję owo błędne koło między magią a nauką. Po prostu wiem jak to się skończy… a to kicha. No i ta naiwność bohaterów. Serio? Ile można wytrzymać opowieści o ciężko pracujących, ale nie docenianych?
Może tylko ja mam dość? No i ten brak subtelności magicznych…
… więc czytać, czy nie? Wychodzę zawsze z założenia, że spróbować należy. Macie parę bohaterów, zmierzenie się ze złem i wszelaką młodości naiwność. Jeśli naprawdę kochacie takie tematy odnajdźcie fragment, może wam się spodoba? W końcu jakże fajnie by było zamiast pływania i latania, po prostu przechodzić przez portal? A może jednak latanie byłoby lepsze? Szczególnie na smokach!!!
Świąteczność na Wyspie jest subtelnie nienachalna. Jednak miejscu, w którym świeczki w oknach są codzienność wzmożona ich ilość to pikuś. Nikt się na nikogo nie rzuca z kolędą, ani nie wali rózgą po głowie. Nikt nie podkłada węglowych ostańców, krasnale nie pakują kolców w gacioszki…
Właściwie, to jest cicho. Spokojnie i cudownie. Wyspa jest subtelnie pusta poza większymi miastami, a nawet tam, nie oszukujmy się, cisza… kochana i cudowna. Wyzwalająca. Oczyszczająca. Jakoś tak miło mieć na tej ziemi miejsce dla siebie, gdzie nikt nie goni, gdzie nawet biegacze nie są pośpieszni nadto, jakby wiedzieli, że dotrą na swoje miejsce. Nikt się nie śpieszy? Nie no, bez przesady, śpieszą się, ale inaczej… nie strzelają z plazmy, nie walą obuchem przchodniów po łbach. Jakby wszyscy wciąż byli myślami w łóżkach i śnili. A we śnie, nawet jak to koszmar, wiesz przecież, iż istnieje możliwość przebudzenia się, więc po co biec, po co lecieć z wywieszonym jęzorem i jeszcze zarobić niewymownego guza?
Nie trzeba.
Dlatego świat na Wyspie jeszcze bardziej zwalnia i dzięki temu u nas święta trwają dłużej!!! I to też kocham. A co! Tym bardziej, że u nas one trwają bardziej przed, w styczniu już raczej nie uświadczycie choinek, no chyba że te, których przeznaczeniem staną się dopiero przyszłe święta. Oj wiem, niektórzy wolą wyjechać w cieplejsze krainy, ale ja nie, bo to co dzieje się tutaj, jest dziwacznie pokręcone. Niby większość dni w listopadzie i grudniu będzie szara, ale obudzenie się do owej natrętnej słoneczności nie jest niemożliwe! Wprost przeciwnie. I nagle człowiek się zastanawia, czy to zima, czy jednak lato? Dookoła w kominach huczą aromaty i wychodząc na spacer musicie się liczyć z pewną słodkością wydobywającą się z czeluści gorących domowych serc. Jedne pachną zywicznie, inne znowu lukrecją ciągną, jakby serio każdy z kominów miał właśnie ochotę na karmelka, bo dlaczego nie?
No i wiecie, te tupoty białych… ekhm, znaczy czerwonych krasnali się wzmagają w chłodnym sezonie. Nie oszukujcie się, skrzaty są na świecie. I jak im nadepniecie na pozostawioną w lesie brodę, strasznie się zezłoszczą i podłożą wam igliwia w skarpetki. Albo wiecie, gorzej nawet…
Nagość na Wyspie zdaje się przytłaczać.
Pojedyncze listki wydają się trochę zagubione i zmarznięte, ale za to w owej nagości pokręconych cudownie, artystycznie gałązek, w końcu widać stare gniazda. Ależ to mistrzostwo tworzenia!!! Widzicie, pewnikiem gniazdko najlepiej zrobić z tego, co dostępne na wyciągnięcie dzioba, ale jednak owe subtelne plecionki wcale nie powstały z cieniutkich gałązek, które tkwią w poszyciu. Wcale też nie stworzono ich z traw, których przecież tak wiele dookoła ani z liści! Nie są też zrobione ze śmieci, bo wiecie u nas ta cała segregacja i kasa za butelki, więc serio się śmiecić nie opłaca… poza Turyścizną raczej nie śmiecimy!!! No więc z czego są gniazdka? Z czego owe miejsca w dość wietrznych Wyspy rejonach, zawsze gotowe ukołysać jajeczka i wrzeszczące, wiecznie głodne dzióbeczki, pełne piórkowych wspomnień… i tak tam dalej. No więc z wodorostów. A dokładnie z tłuściutkich, bąblowanych miejscami brunatnic. Pięknych. Dziwnie pasujących do owych gałązek, które nigdy nie są tylko czarne, tylko szare, lub tylko drewniane. Do owych porostów zawsze gdzież tam błądzących… zawsze na wycieczce, zawsze w poszukiwaniu nowego miejsca do mieszkania. Jakby przez cały rok na skałach i drzewach kwitły sobie bombeczki i anielskie włosy…
Gniazdka z wodorostów są niesamowite. Niczym ciemne bursztyny zanurzone w gęstej koronie pomieszanych gałęzi. Niczym coś niewyobrażanie zapomnianego, co na nowo można odkrywać… co roku. Są jak najbardziej magiczne klejnoty zagubione przez morskie potwory w czasach, gdy jeszcze wszystko było wodą, a stały ląd oznaczał dziwną, fantastyczną mrzonkę.
Chodzę po lesie słuchając fal szepczących w oddali. W dość dalekiej oddali i zastanawiam się w jaki sposób te małe ptaszki przyciągnęły tutaj tyle brunatnic? Przecież są malutkie takie, a te często całkiem ciężkie i nieporęczne całkim, mają ostre krawędzie i serio potrafią ranić… a jednocześnie pięknie się palą. Oj wiem, że to niezbyt w temacie, ale one są takie tłuściutkie, że sprawiają, że ogień ocieka tłuszczem. Trzaskają w kominki i sprawiają, że wrzątek pachnie chłodną tonią. Czy wydzielają też ciepło, gdy są schronieniem dla jajeczek? Oczekiwaniem na nowe życie?
A może chodzi też o małe przekąski zwykle doczepione do ich bąbelków?