„Asz mnie coś podwiewa, jak tam wchodzę.
Aż coś po kostkach, niewidzialne, ale bolesne, tak jakoś nagminnie podgryza, kolanka moje nagle czują się nagie, owce beczą po prawej, po lewej fale rozbijają się o to, o co popadnie przynosząc ze sobą: dwa trupy, złomowisko postatkowe, starego sputnika, trzy koła ratunkowe, dwie puszki, kawałek starego wozu, zestaw szklanych paciorków i piętnaście starych mew. Wszystko to w dobrym stanie!!! Czasem błąka się tutaj błękitny balonik oraz dziwna, nadzwyczaj metalowa klapa od jakiegoś włazu… no i wielkie, tosz gigantyzne wprost śruby, rdzawe malowniczo, aż człowiekowi się zachciewa obrać kogoś ze skóry i po prostu sprawdzić jak to działa, ale poza tym…
Poza tym to są tutaj skały i trawa i mikre krzewinki, kilka głogów, jakieś zapóźnione w rozwoju zdarzeń jabłonki minimini i owce oczywiście. W czasie wylęgu mewiego lepiej tu nie przychodzić, jeśli chce się mieć wszystkie oczy i języki na miejscu do życia końca, serio. Ale gdy niebezpieczeństwo stania się mewim frykasem mija, chociaż tak serio to ono nie mija nigdy, ot staje się zwyczajnie odrobinę mniej prawdopodobne… więc wtedy warto poleżeć w Małej Szkocji. Po prostu. Bo przyznać się muszę, że duchów tutaj od groma i ciut ciut. Na centymetr kwadratowy lekko różowawego, kamiennego wybrzeża, ze skałkami w odcieniach wszelakich karminów i szarości, błękitów i na nich wyrośniętych zieleninek oraz srebrzystości… przypada ich plemię. Co najmniej. Nie do końca wiadomo skąd się wszystkie wzięły, ale część z nich pochodzi z bardzo dalekiej przeszłości, reszta z tej niewiele bliższej. Siedzą w zagłębieniach, otoczeni niby naturalnie ukształtowanymi kręgami i skrzyniami, przykryci miękką darnią i cudownymi, lekko oślizgłymi, perfekcyjnie uformowanymi bobkami… szepczą. Bo przecież jeżeli ktoś tutaj przyszedł, to znaczyć to może, iż w końcu wysłucha…
I słucham.
Słucham ich. Owych dziwnych, melodyjnych języków. Nie rozumiem, ale zatapiam się w ową muzykę i zaczynam widzieć obrazy. Powoli z zielonkawości i wszelakiej paćkaniny skalistych kolorów wyłaniają się obrazy. Dziwne, zaskakujące, przerażające… czyjeś, a jednak spragnione powtórnego w nie wejrzenia, więc patrzę. Oglądam cudze życia. Nie ma znaczenia czy je rozumiem, ma znaczenie wyłącznie obecność. I ta pustka… dziwna pustka w owej pełni żyć przeszłych. I wspomnień, myśli, marzeń, pragnień. Po prostu zwyczajnych żyć, które tutaj właśnie postanowiły się zakończyć. A może tutaj je złożono? Dlaczego jednak? Z powodu skał? Owych burzanów fal, które wykakują ponad nie, ale jednak nigdy nie moczą zieleni? Owej subtelnej pierzynki, w której zatapiają się fascynujące, lawendowe obłoczki na lewo widocznych, cieniusieńkich nóżkach…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Serafina” – … piękna, niesamowita. Poważna. Nic z lekkiej i sennej fantastyki dla młodych, oj nie. Ta powieść bardziej nadaje się do znanego cyklu wydawnictwa Mag, zatytułowanego Uczta Wyobraźni, niż do zwykłej, jednotomowej percepcji. Bo jakoś to wszystko aż prosi się o umieszczenie w ramach większego czegoś, wywyższenie… a może nie?
Nie wiem, ale jestem pod wrażeniem. Już po pierwszych stronach wiadomo, że jest w tej historii coś więcej. Jakaś tajemnica, jakaś dorosłość, jakaś dojrzałość, patchwork różnych opowieści, rozmaitych żyć, zamknięty w jednym tomie… Ale z drugiej strony to przecież opowieść o młodej dziewczynie, więc… no właśnie. Tutaj dorosłość i młodość, zespajają się ofiarując nam bohaterkę skomplikowaną, sarkastyczną, lekko dziwaczną, może i przedwcześnie dojrzałą? Niesamowitą, pełną pasji, ale i tajemnic… ogrodu w głowie, wizji, smoczych towarzyszy…
Okładka głosi, że to kryminał.
Zagmatwane polityczne stosunki, śmierć księcia… a w środku? No właściwie to jest to, ale i jest to coś więcej. Opowieść o kimś, kto nosi w sobie naturalną odwagę, opowieść o początku bo ten spory tom to tak naprawdę wstęp, przygrywka, lekko zarys strony. To owo magiczne coś, czego zwykle musimy się domyśleć w ciężkich cyklach i seriach fantasy. Niesamowita historia, całkowity brak ostatecznych postanowień, jakby… wciąż było jeszcze coś, coś łkające za przeszłością i za przyszłością, której możemy być świadkami. Jeśli chcemy… Bo tej powieści się nie czyta, nawet nie wchodzi w nią, a raczej się z nią łączy. W jakiś dziwny, pokrętny sposób. Jakbyśmy w końcu odnaleźli lekarstwo na swoje życie. Przeciwko nudzie? Hmmm, raczej przeciwko skostniałym umysłom, dali sobie szansę na coś innego, więcej, na ów skok na główkę…
Słońce…
Tej jesieni rzadko się spojawiało. Wydaje się, że serio postanowiło w tym sezonie wziąć więcej dni wolnych, ale… tęsknię za światłem. Jak kurcze nigdy, w końcu o wiele częściej przed nim uciekam. Za to dzisiaj, chociaż obiecali deszcz, widać się Słońcu zachciało serio poświecić i wylazło. A jak wylazło, to się wszystko na niebiosach zrobiło ultramarynowe. Takie zmieszane lekko z buraczkowymi wyziewami i owym różem spłoczonego dziewczęcia z policzków opadłym… i oczywiście świeżością dziecięcej skóry, takiej jeszcze nie pudrowanej i może starszej damy uśmiechem, który sprawia, że nagle wszelkie barwy dokazują bardziej niż małe urwipołcie. Bo widzicie, wiek nie oznacza spolegliwiej spokojności, oj nie tutaj. W końcu spójrzcie na to niebo. Stare takie, wiekowe, a kurcze się płoni jak jakaś młódka na widok gołej rzeźby. Znaczy rzeźby nieubranej wiadomo, ale też gołość przedstawiającej… męską oczywiście. Wstydliwość jest taka cudownie spokojna. Ot przecież każdemu się zdarzyć mogła. I pewno w którymś wieku się każdemu zdarzyła, albo i zdarzy dopiero.
To niebo wie wszystko.
Nie podglądało, oj bez przesady, ale taką robotę ma no i widzi wszystko. I te płonące się dziewczątka, a i młodzieńców, starszych panów, którzy po raz pierwszy się zakochują i panie, które juz dawno zwątpiły w swoje piękno. I widzicie, dopiero wtedy, gdy nikt się go nie spodziewa, Słońce pokazuje to wszystko. Jakby chciało wyrzucić z siebie te emocje. Jakby miało dość ciągłego ich się w sobie namnażania… Bo ile można się gapić na tych ludzi. Takie proste to życie mają, tyle ich juz było, a jakoś wciąż mają te same problemy. Żadnych innych… te inne, te nowe są całkiem durne, przechodnie, wiedzą że staną się zaraz mgiełką zapomnienia… mówię o tych problemach codziennych, zwyczajnych, atawistycznie wspólnych. Nikt się nie uczy na cudzych błędach. Jakbyśmy rodzili się z niemożliwością wierzenia tym, co już byli na naszym miejscu, w naszych butach, kaloszkach, klapkach czy papciach… w naszych skarpetkach, a nawet gatkach, co się serio wydaje koszmarnie niehigieniczne.
Może to o to chodzi? O myślenie o owej niespecjalności własnej? O potrzebę czucia się wyjątkowym… a co to za wyjątkowość, jak to wszystko takie jest przechodzone? Jak to wszystko takie jest zużyte?
Świat ma to do siebie, że się ściera. Że się zużywa… ale też wciąż czeka.
Czeka na nowe!!! Dobrze wie, że pewne kolory/uczucia są dla ludzi stałe, ale jednak wciąż czeka na nowe. Bo przecież to są ludzie, a świat, jak i niebo, stary jest stareńki i trudno go zaskoczyć.
Niebo dziś poszalało z kolorami. Nad owymi dziwnymi pasmami nienazwanych błękitności, lekkich różów i cielistości unosiły się sklęśnięte obłoczki. Takie wiecie lekko sprasowane, jakby ktoś je upchnął w zamrażarce, tak na ścisk, bo wiadomo obłoczków wiele, a miejsca mało… no i one miękutkie się po prostu odkształciły i tyle. A teraz, wisząc na owym skłonie nieba, wciąż się nie mogą zorientować, nie mogą sobie przypomnieć jak to wygladały przed zamrażarką? No jak? Słońce im raczej nie odpowie na to pytanie, bo mu tak jakoś owe sprasowane chmurki pasują do malowidła niebieskiego. A jak wiadomo, światło na Wyspie ma dość wysublimowany, lekko sarkastyczny całkiem niespolegliwy styl. Całkiem!!! Po prostu robi tutaj to, co chce.
Zwyczajnie szaleje pod tylko sobie znany rytm i dyktando.
Przemykałam się dzisiaj polami w tym świetle niskim, łachoczącym owe wszelkie sfery kobiecości, co to się jej na słońce nie wystawia. Po polach zielonych łaziłam, jak durna, wspinałam się na kopce wielkie i zapewne nader grzebalne, które serio miały nadzwyczaj bolesne krzaczyska z malutkimi, zdolnymi się wbić wszędzie, kolcami. Boleśnie… strasznie kurcze!!! Człowiek by myślał, że kurcze taka spokojna Wyspa, miejsce idylliczne, a jak wpadniesz w chaszcze, się nagle okazuje, że trzeba ze sobą zabrać z kilo gałęzi do domu. Przyczepionych do szalika, ciągnących się za spodniami, a potem i, jak się okazuje brutalnie w sklepie, powbijane w buty. Oczywiście powbijane do owych ton błocka, dzięki którym nagle mam wzrost modelki, ale i z każdym krokiem coś tak z niego… no wiecie, no gubię!!! Może one po prostu chcą pójść ze mną do domu? Ale po co? Czyżbym w planach miała robienie cierniowej korony?
Chyba nie sezon, co?
… mniejsza… Światło dziś było niesamowite!!! Czasem tak niewiele człowiekowi potrzeba, ot światło, kamyczek i troszkę czekolady…