„Ogólnie mówiąc nie tolerowała uzurpatorek.
Uzurpatorów właściwie też nie, a już kompletnie owych gwiazdek tymczasowych, co to deklarowały swoją miłość do Wyspy, a potem jak co, to w nogi… usz jedna wichura i paszoł won na Martynike czy inne Ibizy! Miała rację. Tak, Wiedźma Wrona Pożarta miała rację, ale jak zwykle nikt jej nie wierzył, usz no taki zwyczaj w narodach i plemionach był, jednak z Księżniczką Wikinga było inaczej. Ona była tutaj pierwsza!!! PRZED NIĄ SAMĄ!!! I mimo wszelakich antycypacji… cóż, należało jej to oddać, że… miała nawet własny i ino swój ogródek!
Piękny miała ten ogródek.
Całkiem nie jordanowski, ale raczej misternie romantyczno-zaginiony. Zagubiony pośród skał i dziwnych, relatywnie z sasa i lasa wyrwanych, drzew. Nad morzem, w skałach ukryty, z ławeczkami. Z jednej strony odsłonięty, spoglądający jawnie, z lekkim wyzwaniem nawet na Północny Port, z drugiej jednak zasłonięty skwapliwie wielkim skał skupiskiem, lekko płaskatym, porośniętym skomplikowanym wyborem treści zielonych. Jakby musiało być coś z jawnej i coś z ukrytej strony, białe i czarne, prawda i fałsz… ja i ucieczka ode mnie samej… Jakby musiało tu być i miejsce dla ukrytych wrót i tajemnych przejść, ale i tego, co zwabi innych i zmąci umysły, by nie szukali, by nie pytali, by nie chcieli więcej. Potem od góry ścieżka wijąca się, dróżka w głąb ogrodu prowadząca, pomiędzy drzewami, prosto do wody… a tam skały. I różowe i fioletowe i szarości i biele wyklęte. I granaty i błękity. I fotele i łóżka. Na trawiastej przestrzeni ogrodu pysznią się zależnie id pory roku i fiołki i storktoki, mlecze wyskakują z niskopiennej trawki, ale i przylaszczki, pierwiiosnki, przbeiśniegi. A potem wszystko pokrywa szalony kobierzec listowia. Bo i żółcienie i bordo i czerwienie i zielenie uparte. Patrzysz w górę i nie rozumiesz… przecież to góra i powinna być inna, a jednak… nie jest!?
Bo widzicie… nie ma tam nieba!
Tak naprawdę jest tylko zaskakujący, patchworkowy ornament. Majestatyczne sklepienie, zmieniające się w zależności od pory roku, oświetlenia i tego, kto patrzył… z drzew, których nie można spotkać w innych miejscach. Takich, których liście zdają się mieć własny punkt widzenia. I własny styl. I może jeszcze inne własne pomyślunki… bynajmniej wygląda to magicznie!!! Leciutki wietrzyk, bo jakoś tutaj, w zagłębieniu między skałami, wszystko jest ciszej, spokojniej, łatwiej wybaczając, nie karząc za głupoty… Na zielonkawej zwodniczości nie porozrzucano głazów, tylko drobne kamyczki wyznaczają ścieżki… ale uważajcie, jeśli zejdziecie z tego, co wytyczone, możecie znaleźć się w całkiem innej bajce. Tej, która niechętnie przyjmuje dzieci i która niezbyt łaskawie traktuje nowych. W bajce, która nie tyle może się wam nie spodobać, nie przypaść do gustu, ale co ważniejsze, może nie być wami zupełnie zachwycona.
W tym Ogródku Księżniczki dzieją się cuda, ale jej samej tutaj nie znajdziecie. Widzicie, niektórzy uważają, że Wiedźma Wrona pożara jej blond szczupłe członki z zawiści… inni, lepiej znający obyczaje gastronomiczne Ptaszydła, tylko mrużą brwi w sardoniczno-sarkastycznym wyrazie – a to doprawdy wielka sztuka!!! – i po prostu mruczą coś pod nosem. Coś, co nie do końca przypomina słowa… raczej zlepek dźwięków, który wzbudza nie tylko na gęsiach skórki drażliwe. Ale coś musi być w tym wspominaniu i przemilczaniu, mruczeniu i dziwnych uśmiechach i Wiedźmie, która rysując na rzadkim piasku w skalnym zagłębieniu drakkary, wypatruje kogoś lub czegoś w lekko zamglonym świetle poranka.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Klątwa Wendigo” – … drugi tom. Straszny tom. Niewielki tom? Właściwie już okładka obiecuje jakieś strachy, ale przecież to TYLKO książka dla dzieci, czyż nie… dla dzieci! Wiek 14+ no dobrze, może nie do końca małych dzieci, ale jednak… chociaż to ostrzeżenie, niewielkimi literami głoszące możliwość wystąpienia silnych lęków u czytającego, wzbudza dreszcz…
Oto drugi tom Monstrumologa. Opowieści nie tylko klimatycznej, mrocznej, wspaniale napisanej, genialnie wprost oddającej świat głównego bohatera i jego mentora… ale przede wszystkim… STRASZNEJ!!! Bo widzicie, to taki mix Lectera i Dextera w jednym. I wcale nie przesadzam. Na dodatek, ponieważ rzecz cała ma miejsce w ciemnej, mrocznej i niezbyt higienicznej, przeszłości… więc bardziej nas obrzydza. Jest bardziej namacalna, prawdziwa… zresztą, może jest? Bo przecież potwory istnieją, czyż nie? Will Henry na pewno was o tym przekona. Jego dzienniki są kopalnią nie tylko ludzkich osobowości, wszelakich dziwów tamtego świata, ale przede wszystkim strachów. Owych niej lub bardziej namacalnych.
Można nazwać tę historię opowieścią o strachach, można podróżą po ludzkich mniej lub bardziej, dziwactwach. Ale jeżeli tylko przyjmiemy, że to wszystko miało miejsce… tak wiele zostaje wyjaśnione! Bo przecież ludzie są zdolni do tak ogormnych szaleństw i wynaturzeń, że aż trudno wyobrazić sobie istnienie większego zła…
Historia spisana w formie pamiętników, niewielki tom, ale naprawdę nawet obytym z makabrą nie sugeruję nocnych czytań! Świetnie się to czyta. Obrazy trwale wdzierają się do naszej głowy, a bohaterowie nakreśleni są twardą kreską. Rozwijają się, lekko zbieżni z opowieściami o Holmesie… nie wiem dlaczego akurat ten detektyw przyszedł mi na myśl? Może to owa białoczarność narracji? A może… potrzeba nadziei? Że jednak ktoś wie jak to wszystko wyjaśnić?
Wypełzam z Chatki.
Normalni ludzie olaliby spacery, ale jakoś nie mogę. Coś mnie znowu gna i pędzi, tym razem nie do toalety. Pędzi mnie, by ułapić przerzedzone ptaszencjów plemiona, te które zostają już dawno pożegnały te zmienne w miłości geograficznej. Ale nie oznacza to ciszy. Przy świetle dziwnie mdłych lamp ludzie nadrabiają to, co winno było być wykonane latem. Tu budują, tu remontują. Wydaje się, że Wyspa żyje i roboty wrą, a jednak… idę i nikogo nie ma. Ino drzewa, pola, liście… połamane drobinki wcześniejszych barw łaszą się do stóp. Nie ma kwiatów? A nie, o proszę, na zielonych polach wciąż rosną rumianki. Jakby nie wierzyły, że to już koniec, a może jednak wiedziały coś więcej? Może załapały się na podwójną wegetację, albo zwyczajnie się spóźniały i postanowiły nie odpuszczać? Któż to może wiedzieć? Nie rozmawiają z innymi, a i ze sobą na wzajem chyba też nie. Ot kołyszą się w wietrzności i coraz głębiej kryją korzonki, jakby były świadome tego, że rośnięcie w temperaturze poniżej 10 stopni C, to jednak troszkę inny surwiwal. Wciąż jednak rosną. Odwaga, czy brawura?
Kto to tam może wiedzieć. Rumianki i stokrotki zdają się owymi strongmenami, czy czymś tam. Himenem i Hellbojem w jednym? Za to brak owych żółtych i rdzawych, pomarańczowych i mlecznych oczek. Owych jesiennych chryzantemowych chwastków. No i mimo możliwości napotkania Ostatniego Mleczyka, jednak kolory są słabe. Jakby naprawdę zwątpiły, a może jednak wykorzystały wszelkie siły na to wrzące lato? Nie wiem, ale napotkanie gorejących krzewów, jest dziwnie mało możliwe tej jesieni. Cóż, widać Bogowie też wzięli na wstrzymanie, a może jednak tylko przykręcili kurek finansowy w ramach względnego się kryzysowania? Może postanowili wydać kasę na nowy basen, a nie wyznawców?
Ech… wypełzam z Chatki dalej, a tu mokro i błotniście. Dobrze wiem, że przywlokę ze sobą z powrotem całe kilogramy błocka i liści, ale co tam. Idę… dlaczego? Bo muszę. Bo inaczej zacznę myśleć o współczesności, a to serio kijowy jest temat!!! Nawet wywaliwszy telewizor i ciachnąwszy wszelkie strony informujące… świat się wdziera na Wyspę. Niezdrowy taki świat…
Tia… dla mnie to co poza Wyspą, to ZUO!!!
Nic na to nie poradzę, a raczej nie uważam, że powinnam jakoś coś z tym radzić, zrobić, czy inaczej. Wyspa jest religią, ale serio, nikogo nie nawracamy. Wprost przeciwnie, jakoś tak paranoicznie i skrycie chronimy swoje wierzenia i nie chcemy większej ilości wyznawców. Czy to nie dziwne? Może i nie… a może tak? Może w rzeczywistości jesteśmy zachłanni i zwyczajnie wkurzający? Może to chciwość sprawia, że nie chcemy się dzielić… nie, no chciwość chyba nie? W końcu tutaj serio ze świecą szukać burżujów. Tia, wiem co myślą inni o Danii, ale Wyspa… to trochę odmienny świat. Zapatrzony w czadową w barwach i strukturach skałę, na której Bogowie umiejętnie oddali cały świat.
Może to kwestia bycia strażnikiem? Tak naprawdę zerowa tolerancja dla śmiecenia, głupoty, głośności… nowoczesnej bezduszności? Dla nieczucia, że to miejsce, ta skała, jest czymś więcej, niż tylko plażowaniem, żarciem i rowerami? Bo serio, jak chcecie dyskotek, to polecamy Ibizę! Bez urazy, tyż ślicznie!!!
Kocham to uczucie: JESTEM WŁADCĄ, które opada Tubylców, gdy tylko sezon się wyszarzy, gdy rowery poznikają, nagle ścieżki znowu stają się nożne, na ulicach pustki, namiotów brak… nagle idziesz i nie ma nikogo, kto mógłby obrzucić cię niewymownym spojrzeniem, udać, że serio jesteś miłym zwierzątkiem za tymi kratkami, rzucić nawet orzeszek, czy landrynkę? Karmelka może? Wszystkiego jestem teraz Panem i Władcą, chrzanioną Bogą i wszelako nietypową Ostatecznością. Bo tak. Bo w końcu nie ma nikogo innego, by sięgnąć po koronę… bo przecież i tak wszyscy poddani zajmują się śnieniem… śnieniem świata poza Wyspą. Tu jestem tylko ja. Nic nie daje mi prawa do sięgnięcia po berło, ale też nikt nie broni, bo w końcu każdy se królem może być! Jeśli tylko nie wtrąca się do królowania swego sąsiada…
Wracam do Chatki. Powoli. Niby coś mnie rwie w kolanach, ale tan naprawdę dobrze mi na zewnątrz. Może i zimno, ale co tam, lubię zimno. Mroźność w powietrzu jest taka upajająca!!! Ale tam w Chatce też jest Wyspa. Bo od niej nie można się uwolnić, nie można odgrodzić, nie chce się… bo przecież jak to serce se usunąć, oczy i uszy wyłupić, wyrwać… nie oddychać, nie marzyć…
No jak to?