„Pukanie.
Dziwny stukot, a może raczej tylko i aż, wyłącznie i nie, koszmarne, tubalne próby zniszczenia powierzchni szklanej w drzwiach wyjściowo/wejściowych na tarasik… budzące, zamroczone wczesną porą, obrazy na ścianach i książki, które po nocnych harcach wciąż jeszcze tuliły się do siebie na podłodze. Tak to się zaczęło. A może jednak nie? Może chodziło o te dziwne światła, srebrzysto-złociste, dziwnie nietuzinkowe, któe pojawiało się coraz częściej na niebie? Zwiastując może kolejną opowieść, pieśń nigdy nie wysłuchaną do końca, baśń, tudzież narodziny magicznie pokrzywionego bytu? A może jeszcze coś innego? Narodziny studni na przykład? Tej nie do życzeń i błagań, do łez opadajacych na dno i zmieniających się w skamlące ślimaki, ale od wątpliwości.
Tej nie od próśb, ale od klątw wszelakich?
Nie wiem tak naprawdę jak to się zaczęło, to co teraz uznaję za początek, to właśnie ten łoskot. Szyba drżąca pod naporem małych piąstek. On wciskający się przed uchylone wrota, przez ową szparę, jego skrzydła zostające po drugiej stronie. Odpadające, jakby nie zgadzały się z jego postanowieniem… szukaniem schronienia. Skrzydła czołgające się na różkach w stronę obmarzniętego krzaku lubczyku i zmieniające się w pył srebrzysty. W coś, co jednak nie zostało rozwiane, ale wsiąkło w przyszłe pędy… Wszystko pamiętam tak dziwnie dokładnie, drobiazgowo, w zwolnionym rytmie własnego serca, a przecież wszystko wydarzyło się szybko. Był mały i dziwnie zmoknięty, chociaż nie padało. Nie nagi, ale odziany w dziwne, pajęcze sieci powiązane korzonkami traw… chyba? Wpuściłam go? Tak bez pytań i pogawędek, nie wiem… dziś nie pamiętam dlaczego to zrobiłam, pamiętam tylko, że nie mogłam zrobić nic innego. Bo przecież od od razu mi obiecał niebo. Że będzie jednym i jedynym, że dla mnie zrobi i zrobił już wszystko, że tylko ja. Podobno od tak dawna mnie szukał, od tak dawna kochał. Jestem jego księżniczką, przeznaczeniem i wyborem duszy i serca, tymi cholernymi gwiazdami, słońcem i księżycem, wietrznym dniem w lecie, wiosennym deszczem…
Uwierzyłam.
Przez długą chwilę wieczności czułam się naj. Najpiękniejszą, najukochańszą, jedyną… wybraną księżniczką i bohaterką i… tą zbawczynią, cudem wszelkich ziem, następczynią smoków i ogólnie po mieczu i kądzieli pierwszą z bogów. Wszystkim. Co może i chce wszystkiego, co nie stawia sobie barier, a przeszkody pali płomieniem swej dobroci. Tej i Śnieżki i Śpiącej, a z koafiurą Roszpunki, ino w czerni, tej, której Lustro zawsze będzie wiedziało co powiedzieć, bo czas i miejsce nie będą miały znaczenia. Królewną wywodzącą się ze wszystkich drzew… Jedyną. Tą, którą bronić on będzie, chronić i rozpieszczać. Bo już żadnej róży z kolcami i jabłek z robakiem dla mnie. Żadnych bólów i niedokończonych orgazmów, żadnych… Byłam ukochaną i upragnioną. Nie miałam być już nigdy samotną, nigdy niechcianą, nigdy niewidzialną, niewidoczną… Zawsze miał być ktoś przy mnie, zawsze na wyciągnięcie ręki, zawsze zwyczajnie obok. Spełniać zachcianki, spełniać marzenia, jakoś naprawdę być. Nie tylko dla mnie, nie tylko dla mego dobra, ale przede wszystkim, bo byłam kim byłam. Albo też miałam dopiero być? Nie wiedziałam wtedy, a może nie chciałam o tym myśleć? On mi obiecał wszystko. Wszystko istniejące i to, co jeszcze nie istniało.Wszystko dobre i miękkie, dyskretnie otulające, słodkie, a czasem i słone, a może i kwaśne…
Wszystko…
A potem Chochel wpadł, nagi bo czasu wiele na wybór toalety potrzebuje, a na półśrodki się nie godzi, no i przypieprzył dziwnemu ludzikowi z oberwanymi skrzydłami tłuczkiem do mięsa. Nieużywanym w celach przeznacoznych nigdy. I przypomniał mi, że nigdy nie chciałam być księżniczką takiej mody…
Ech!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Spisek Tudorów” – … ej nie. Znaczy no wiecie, to wciąż świetna na poły historyczna powieść, na poły fantazja. Z jednej strony powieść zagłębiająca się w ów fascynujący okres walk pomiędzy dwoma siostrami uznanymi niegdyś za bękarty, a z drugiej… brak owej walki. Bo widzicie, drugi tom cyklu Gortnera opowiadający głównie o owym tajemniczym Tudorze, jest tylko… opowieścią o nim niestety.
Brendan Prescott.
Ponownie wkraczamy w życie Marii i Elżbiety. Pierwsza próbuje ułaskawić świat, którym ma władać i wszystko, łącznie z własną siostrą, staje jej na przeszkodzie, a druga… Elżbieta nie jest jeszcze tą kobietą, którą będą opisywać annały. Wciąż młodziutka, zakochana, tak naprawdę popełnia wiele błędów, ale też stara się… A on? Ich kuzyn? Cóż, pragnie tylko by Elżbieta przeżyła.
Na razie tylko tyle.
„Spisek Tudorów” to mieszanina pogoni, ucieczek, uników i szpiegowań. Brakuje w niej tak naprawdę głównych bohaterek, a za to aż nadmiernie obdarzeni zostajemy roterkami i toaletami ich kuzyna. Pełno go, a jak mówił Kochanowski, jakby nikogo nie było. Bo mimo niesamowicie plastycznych opisów świata, dobrych dialogów, coś tutaj szwankuje. Jest historyczność, aż czujemy kuchenne aromaty, ale jednak… Coś sprawia, że nie chce się dalej czytać… a szkoda. Przecież to tak niesamowity czas. Gortnerowi zabrakło chyba tym razem wejrzenia w babską duszę. Owego specyficznego „męskiego oka”, za które pokochałam go w poprzednich tomach. Ale może to tylko wina owej „sensacyjności”? Może po prostu przeczekam? „Sekret Tudorów” – pierwszy tom trylogii – też mnie nie powalił na kolana, ale jednak był bardziej… królewski, bardziej wciągający. Brak tego dreszczyku emocji w tym tomie, który sprawia, że zakrada się do czytelniczego umysłu zła myśl… podejrzenie, że może autor tym razem zabije kogoś innego? Że może odważy się zadrzeć z nią… HISTORIĄ? Ale wciąż, to niezła powieść jeśli ktoś woli wyłącznie przewidywalne pułapki.
Wydawać by się mogło, że w świecie znanym ze swego niesamowitego światła, a takim jest Wyspa, ciemność jakoś będzie bardziej zauważalna. No wiecie, że jakoś tak powiadamiać swoje nadejście będzie dzwoneczkami, albo starymi alarmami samochodowymi? Ale tak nie jest. Wiosną i wczesnym latem, gdy tego światła jest najwięcej, właściwie nie ma nocy. W jakiś sposób ciemność ogólnie ma gdzieś to, czy jest obecna w robocie, pozwala się światłu panoszyć i dzień i noc… ale gdy nadchodzi późna jesień i zima, coś się zmienia, logiczne niby… ale nie, zmienia się więcej! Szarość niweluje szaleństwa słońca, ale też nie do końca ułatwia życie ciemności. Wydawać by się mogło, że powinno być inaczej, ale nie. Ciemność znowu nie oznajmia swojego zapadania. Pojawia się bardziej niespodzianie, nagle, raptownie. A przecież i tak jest ciemno! Bez owej nadmiernej, niskiej słoneczności, nie ma rozbryzgów, nie ma owej ciężkiej…
… zmuszającej do pracy jasności…
W czasie szarości, względnie rozrywkowo sennym, ciemność wciąż nie ma łatwo. Opada ciężko na puszystą szarość, przygniata ją do ziemi i ostro walczy o swoje prawo do bycia. O prawo kolorów do odpoczynku, o światłość nucącą kołysanki nad kołyską własnych snów. O pewne odcienie… wyszarpnięcie nas mknących, wciąż pędzących, wciąż mających coś do zrobienia i wpakowanie w siebie samych. Otoczonych światłem świec i owo całą ciemnością. Nocą bardziej soczystą, bardziej swojską… Czy teraz noc jest bardziej sobą? Czy jest bardziej prawdziwa? Czy niesie ze sobą inne sny? A może tak naprawdę nic się nie zmienia, tylko my szalejemy inaczej?
Kto to wie?
Ech… nie wiem, ale dla mnie jesień to wciąż ino opowieść o przemianach. Nie refleksyjność. Nie czuję w niej śmierci, nie płaczę za tymi, którzy odeszli, o nich przypomina mi najczęściej lato… jesienność, szczególnie owa szara, pobłażliwie znoszona przez tych kochających kolory, przez resztę świata nie do końca zrozumiana… jest dla mnie przemianą. Pozwoleniem sobie na skarpety, rozciągnięte gacie i długie spacery. No chociaż niewiele widać we mgle, to przecież tak wiele czuć i słychać. Może to czas, by inne zmysły zaczęły tańczyć… może nawet i kankana?
Czemu nie? Ha ha ha!!!
Jak to mawiali mądrzejsi ode mnie? Na wszystko jest czas i miejsce. Teraz zaś czas na tańce. Wietrzysko wywija dziś nieźle. Porywa liście, te, które dają się udźwignąć, lekko wilgotne nocnymi opadami, lekko nawet obłocone i wietrzy je w przestworzach. Mają fajnie takie liście. Właściwie każdy już jest odziany na bal, czyż nie? Może tylko neiktóre martwią się, czy dobrze zakręciły ogonek, albo czy zmieniła się moda w sprawie dodatków zielonkawej trawy na blaszkach? Bo wiecie, liście, chociaż nie sprawiają takiego wrażenia na pierwszy rzut oka, uwielbiają być podziwiane. Kochają być piękne i barwne, wprost zatapiają się w swoich odbiciach, jeśli tylko świat miłosiernie podstawi im na drogę przelotu jakąś miłą kałużę. Oglądają się wtedy, obracają, lekko namakają, a potem suszą. Nie chcą stracić ni chwili z tego czasu… już dawno zapomniały o zieleni, którą się tak puszyły… jaka młodość jest teraz mało ważna…
A w trawach owocki sobie milusio gniją. Takie tam zombie z nich niewielkie. Podobno czasem wyłażą z tych mchów i paproci i straszą na ulicach… ale świadków straszenia nie ma, a i potraktoway mokrą, gnijącą jabłkową papką człowiek, w życiu się nie przyzna, że usiadł sobie na dordze nie tam, gdzie powinien.
Czas przemian. Na gołych i powykręcanych zabawnie gałązkach wiszą ostatnie, malowniczo czerwone jabłuszka. Uśmiechają się zgryźliwie. Bo widzicie, dobrze wiedzą, że nikt do nich nie dosięgnie, więc są wolne. Panowie siebie samych, do ostateczności spadania. No właśnie, spadania. Bo widzicie, one wiedzą, że spadną, wiedzą co je czeka, ale… mają specyficzne poczucie humoru. Zakładają się o ostatnią pestkę ze swego wnętrza, który będzie ostatnie, które samotnie zawiadywać będzie światem ze szczytu najdłużej. Bo widzicie, jabłka wierzą w to, że są panami świata. Wierzą, że są dziećmi Ziemi, najbliższymi jej, najukochańszymi, stworzonymi na jej idealne podobieństwo. Kłócą się o to z czereśniami czasem, ale gdy te wysuwają tezę o bliźniaczości dusz, one wiedzą, że i tak będą tutaj dłużej… ekhm. No i tak przekształca się wszystko… przekomarzajac się o swoje miejsce na ziemi…