„Zwyczajna noc…
… chociaż, czy noce bywają zwyczajne? Tak naprawdę. Czy jest to w nich możliwe? Czy są do tego zdolne? W stanie, stylu, genach… Chociaż wątpliwe, milcząco przytakujące głową? A może jednak raczej grożące palcem swemu stanowi bycia? Złe, wkurzone, lekko za mocno poirytowane? Bynajmniej ona śniła. Właśnie tej nocy, która miała być ową zwyczajną, codzienną, pełną pragnienia długiego snu, wszelakiej spokojności, ale i barwności zapomnienia.
Ona śniła tylko ten jeden sen…
O dziwnej nocy sen śniła Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki, a w nim o pełnej ponad wszelką miarę pełności kobiecie, która od dziwnego wypadku, jakiejś nocy zbyt jasnej, wybuchu u łez stłumienia, rozkwitała za każdym razem, gdy coś się w niej zmieniało, albo utrwalało, gdy coś stawało się miłym, albo odchodziło w zapomnienie. Tak po prostu, zwyczajnie. Wiecie różne ludzie mogą mieć moce. Ona miała to. Płatki kwiatów pojawiały się wszędzie tam, gdzie poszła, gdzie to nastąpiło… Tak ciemne, gdy drżała w strachu; jasne, gdy tryskała nadzieją… białe, dla radosności niewinnej, żółcitkie dla uśmiechów… a może różnobarwne? Ale, no kto by ją tam podglądał i jakieś systematyki prowadził. Ot ludzie się przyzwyczaili do tego cudu, fajny był, a i babę zaczęli na wszelkiej masy: śluby, wesela, chrzciny i urodziny wynajmować. Ot wystarczyło ją przecież rozśmieszyć, a już świat dookoła niej, a i w szerokim promieniu poza jej niewielką osobą, lśnił od płatków. Świeżutkich takich, jakby dopiero co do sypania na Ciało Boże dla dziewczynek, do koszyków z wstążeczkami, zebranych. Aj jakich cudownych. Bo i maki i bławatki, i róże. I tulipany, jaśmin, a nawet begonie. Trochę peonii, ciemne w głębi swej płatkowości jakieś zagraniczne sploty, ziołowe cuda, polne, całkiem zwyczajne mleczyki, a nawet i bzy… Stokrotki, tak z całymi łebkami zerwane, podobnie i bratki, no i fiołki. Lwie paszcze zwykle zaczepione jedna o drugą, turki, cyklameny, dalie i lilie z ich ogromnymi kielichami. Chryzantemy rozłożyste, sypiące się jesiennym, aromatycznym deszzykiem, tak cudownie tańczące w swoich rurkowatych innościach, ale i babki czubeczki, amarylis niczym ptak czerwony, dalie, irysy, parasolki z malw.
Nigdy nikt nie marudził.
Lubili ją wszyscy i nazywali Płatkową Damą, ale przyszedł czas, gdy znowu ryż stał się w modzie możliwy, a i balony jakoś tak skutecznie radość natury wypelniły… a i podszepty w okolicy się zrodziły, że jeżeli te płatki na jej wezwanie sie pojawiają, to na pewno gusła, albo genetyczne mutacje, GMO albo co gorsza szatany jakieś, lub zwyczajnie ruskich podpierdówka. I nagle stała się jakoś tak niepotrzebna. Ale nie żałowała. Po prostu żyła, nie bacząc na kwiatowe otoczki…
Razu pewnego się zdarzyło, że do jej wioski zastukał w bramy gość z daleka. Co to podobno o niej slyszał, ale nie o cudach płatkowych, ale koronkach, które z nich często robiła. O owych misternych dłubankach w wyschniętych, a jednak niełamliwych tworach. I zakochał się. Zabrał ją… i chciałoby się rzec, że żyli długo i szczęśliwie. I może i była to prawda, bo w końcu czas dla jednego i drugiego to względna sprawa. I przestała Płatkowa Dama sypać płatkami. Ale potem coś się skończyło, coś zwiędło… w otchłań ziemi spuszczona, drewniana trumna… Lekki skowyt metalu, sznurów dziwny jęk, o pustość dziwną głuche grud uderzenia.
Obsypał świat poszumnym opadem czarnych tulipanich łusek. I sama ona, pośród nich. I nikogo więcej. Tylko smutek… żal. A potem, w świecie pełnym owej miłosnej wciąż przecież jeszcze, tęskniącej baśniowej minorowości, delikatności i płatkowych szelestów muzyki… trafił się jej małoprzystojny glina, w opiętym mundurze, co powiedział donośnie: Aj teraz to pani sprzątnie, inaczej mandacik!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Oblubienica z Azincourt” – … serio? Znaczy teraz wszelkie powieści historyczne reklamuje się jako lepsze od Philippy Gregory? No bez przesady no. Nie lubię tego. Nie toleruję podszywania się pod innych i tyle. Ale widać współczesny czytelnik nie pojmuje pojęcia „powieść historyczna”. Ech! No nic… oto i jest ona. Powieść ukazująca nie tyle życie Katarzyny de Valois, co jej niani i późniejszej… hmm? powierniczki? Służącej, a może jednak jedynej prawdziwej matki?
Oto ona… Mette. Dziecko mające wydać na świat dziecko. Córka i już niedługo żona, a jednak wciąż tylko dziecko. Po śmierci swojego synka zostaje mamką najmłodszej latorośli, księżniczki, córki szalonego władcy i nadmiernie wielbiącej blichtr królowej. Mette w ciągu kilku dni staje się matką dla tej małej dziewczynki. Jej mleko nie tylko karmi to życie, ale przede wszystkim żyje dla niej. Nagle wszystko inne traci sens. Jej własny świat staje się ułudą, jest tylko ona… księżniczka. Oczywiście dzieci rosną, ale jak łatwo się domyśleć, te dwa życia zostaną połączone na zawsze.
Joanna Hickson stworzyła intrygujący portret kobiety, która nie potrafi pokochać własnych dzieci tak jak to, którego nie urodziła. Kobiety pełnej sprzeczności, służącej, która tak często ma się ochotę zwyczajnie rąbnąć w łeb. Matki nie matki na tym dziwacznym, sadystycznie zapatrzonym w siebie dworze. Pełnym chciwych, zawistnych postaci, oraz tych zaćmionych przez religię. Tak naprawdę jedyne czego brakuje w tej barwności, to zdrowy rozsądek. Niestety i w przypadku naszych bohaterek, jak i tamtej epoki, gdy bogaci wciąż się ogacili, a biedni… cóż, robili za wystrój otoczenia. Bo przecież zawsze się znajdzie jakiś biedny, nowe dziecko, nowy niepotrzebny…
Bardzo dobre, choć miejscami aż denerwujące owym nadzwyczajnym oddaniem sposobu niemyślenia. Epoki rozpasania i ślepoty na to, co najważniejsze. Bo przecież bycie władcą to nie blichtr, ale odpowiedzialność. Nie korona, a naród. To zaskakująco prawdziwy obraz sposobu myślenia, który nas – współczesnych zwyczajnie szokuje. Świata, w którym biedny ma więcej możliwości w decydowaniu o sobie – cóż, może mało fantazji, ale jednak – niż księżniczka.
Nie, to nie jest Philippa Gregory. I nie miała być. To lekko bardziej miękki, bardziej kobiecy, nie tak epatujący szczegółowością, ale… urokliwy i dopracowany świat. Wrota do przeszłości. Pełna dosłowności i brutalności, ale też owej leniwej rzeki upływającego czasu książka opowiadająca o tych, którzy są dziś historią. Historią, ale nie do końca taką, jaką nam wpajano na lekcjach…
Oglądam Wyspę zza szybki.
Trzeba przyznać, że okno, tudzież drzwi przeszklone, tudzież inne tam odbijająco przewidywalne cuda, sprawiają że widać nie tylko więcej i nie tylko inaczej. Nie widać pokracznie, nie widać pokrętnie… i nawet nie jest to inny świat. To jest czymś, co po prostu ludzkość odrzuciła w okresie wszelakiego, nie do końca, dojrzewania. O czym postanowiła zapomnieć. Co nagle określono mianem „niepotrzebnego”. Dlatego teraz w odbijaniu ludzie cenią tylko to, co widzą na sobie, nie w sobie. Swoje chudości, lub przeciwnie, tłusty tyłek… albo tą markową torebkę, która jakże dziwnie bardziej prawdziwie wygląda, gdy odbija się w oknie wystawy. Jakże jest wtedy bardziej tutaj, niż tam. Jakby odbijanie przydawało jej namacalności. Ułuda tak naprawdę stawała się gwarantem istnienia? A może jest w tym coś prostszego? Zwyczajny brak wiary w siebie, ale atawistyczna wiara w to, co odbite… w kałużach, toniach, lub zwyczajnie w czyichś oczach. Jeszcze zabarwione zazdrością… współczesność tak bardzo lubuje się w zazdrości.
A ja?
Czy jestem zazdrosna? Ostatnio odkrywam, że chyba nie? Z zaskoczeniem to odkrywam. Nie żebym nie pragnęła, mam materialne marzenia, oraz te mniej ciężkie, jak mniejsza dupa, ale sama muszę do tego dobić, dotrzeć, jakoś dojść, więc wszystko zależy tylko ode mnie. Moja Matka Chrzestna porzuciła mnie zaraz po narodzinach, więc sucz z niej tak naprawdę.
Dlatego tylko siedzę i patrzę teraz. Nie odbijam się, tak w ogóle, to świat, w którym sama się znajduję zdaje się rozpływać… Ech! Wysoka gorączko witaj w progach mojego ciała. Ale ostrożnie ze mną, co? Chociaż? Czy ja w ogóle lubię ostrożnie? Nie wiem, może raczej brutalność rozgorączkowanych wizji byłaby bardziej wskazana? Hmm… aczkolwiek przyznaję, że czuję się dość patriotycznie, w końcu mogę mieć w żyłach sławetną bornholmską chorobę/grypę.
Bo przecież na Wyspie życie płynie całkiem normalnie, chociaż może nie dla wszystkich do końca realnie? Bo i po co realnie? Ta cała tak zwana realność, to zbiór rzeczy i praw, które są nudne, niezmienne i całkowicie koszmarne. Które bolą. Wywalają z człowiek te gorzkie, drapiące łzy, które odbierają oddech i sprawiają, że nagle jest się uodpornionym na wszelaką szczęśliwość. A nierealność? To smak czekolady. To kop w gruczoły, o których nie miało się pojęcia za pomocą zwyczajnego, minaiturowego ogórka z krzaka… to widok, który nagle powoduje, że zasmarkani i zryczani ze śmiechu, z kosmicznym bólem brzucha, czujemy się oczyszczeni z przeszłości.
Gotowi na to, co nadejdzie.
Albo nie gotowi.
Bo w końcu bez przesady. Nazbyt realne jest spędzanie dni i nocy tylko i wyłącznie na myśleniu o tym, co złe może się nam zdarzyć. Lepiej nierealnie po prostu próbować się budzić codziennie rano, a kładąc się mieć nadzieję na totalną, realną nierealność snów. Bo w snach nie tylko złe się może zdarzyć. Nie ma w nich tylko koszmarów, ale jest i miłość i książę z pantofelkiem, a i majestatycznie frywolne stworzenia… i pewne sprawy, które zmieniają objętość i rozmiar. I wiecie, jeżeli chodzi o Wyspę, to pomaga w owej nierealnej realności. W tym poworcie do atawistycznych lekko zachowań. W owym porządku świata. Jedz, bo inaczej ciebie zeżrą. A jak nie zeżrą, to kurcze będą tak długo przeżuwać, że serio nie będzie w tym nic miłego.
Jakoś tutaj, gdy jesień zmienia się w padanie, a i wszelaka aktywność Tubylców zamiera… od czasu do czasu tylko jakiś, natarczywie nerwowy, biegacz się puści sprintem nikłym, a w pustej witrynie sklepowej, obejrzy się aż nazbyt odstrojony kolarz, oj bo piękny taki, bo przeca w sporcie to lans też być musi i farnacjaeligancja. Od czasu do czasu samolot gdzieś w otchłaniach niebiesiów zabuczy, albo znowu wrony orzechami zaczną tłuc o mury… nierealnie, więc… gdy jesień zmienia się w padanie ponownie w pełni zdają się żyć wyłącznie płomienie świeczek w szalonych, malowniczych lampkach. Tu i tam światło przedziera się przez wycięte otworki w glinianych ściankach, poprzez okienka i drzwi, przez szklane szybki ryte w gwiazdki, serduszka, a nawet choinki… Rzadko która świeca stoi sama, nieosłonięta, jakby należało dbać o to, by płomieć nie zgasł przed czasem. Nie nim się nie dopali…
Światło… by pamiętać drogę do nierealności…