Pan Tealight i Księżniczka Salene…

„Niewielu zna tę historię.

Niewielu też w nią by uwierzyło, gdyby im nawet opowiedzieć ją z didaskaliami i odpowiednią intonacją głosu, i oczywiście dowcipnymi szczkającymi odgłosami, deszczem i wiatrem, a jednak… W jakiś dziwny sposób wszyscy o tym, znaczy o niej, wiedzieli. Bo sami pomyślcie. Gdyby nie wiedzieli, to dlaczego nikt nie pytał o wielkie, koliste kupy kamieni, na jej ukochanej, kamienistej plaży? Dlaczego nikt nie zadaje pytań o owe kamieniste struktury, o dziwne rybki, o specyficzne zachowania ptaszków w krzaczkach… o te włosy w falach i dziwnie łkania w wierzbach nad rzeczką?

Podobno księżniczka była panną aż nadzwyczaj pozytywną, piękną i łagodną, dowcipną podobno nawet ponad swój czas i miejsce, ale też rozsądną i skromną. We wszystkim potrafiła odnaleźć dobrą stronę i zawsze cieszyła się z tego co ma. Co prawda wredni przytakują i przypominają, że jako nastolatka miała ukochanego, u którego wszystko kochała i za wszystko w nim dziękowała, co wpłynęło na rozrost drugiej i trzeciej głowy u chłopaka, bo w końcu jak Los usłyszał, że ona tak kocha wszystko, to po prostu zrobił pewne pieprzyki większymi, ale tam… Inni powtarzają, że to tylko szczegół. No i to, że potem chłopak porósł łuską i w prezencie na swoje osiemnaste urodziny został wielkim smokiem, który podobno był też różnopłciowy – jedna z głów była, aż nazbyt żeńska – i zostawił w kopcach jaja, które wyklują cię, gdy on sam powróci w wiekuistego wygnania (bo tak, król nie zgodził się by smok poślubił Salene, noł łej, a i ona sama lekko przerażona wielopłciowością nagłą wybranka, lekko pobladła), gdy słońce przestanie wypływać z morza i chować się za skałami, a trawy zapragną skamienieć i łkać, oraz ubierać się w tylko i wyłącznie jaskraworóżowe szmatki…

No wiecie, podobno to jakaś klątwa, ale kto tam wierzy wiejskim bajaniom? Bynajmniej po owym wypadku Salene wcale się nie zmieniła, wcale nie popadła w czarne otchłani rozpaczy przestrzenie, ale wprost przeciwnie. Postanowiła nigdy nie wątpić w dobroć pozytywnych myśli… więc sami się domyślcie, jak bardzo działała wszystkim na nerwy. Tym odczuwającym normalnie i nienawiść i pospolitego wkurwa, a i zwyczajowe pragnienie umiejętnego przypierniczenia komuś patelnią, tudzież skórki bananowej poślizgowej mocy… No po prostu. Wiecie, taki wysublimowany nadmiar tęcz i jednorożców naprawdę może wkurzyć tych, normalnie ze zwyczajnością się codziennie borykających. A i tych bardziej leniwych też! Cała jej pozytywność po prostu działała wszystkim na wątrobę, bo przecież smutek należy zalać, robaka utopić, a i by uśmiechać się pod sznureczek koronowanej głowy, lepiej mieć we krwi pomoc…

I tak naprawdę, to i król i lud nie wiedzieli jak sobie poradzić z księżniczką Salene. Co zrobić, by w końcu zlazła z chmur, co poradzić na jej uściski i teksty w stylu: widzę w tobie tylko dobro, gdy ktoś akurat walczył z pasożytem w sobie, czy inną ciężką nadmiernie zarazą. Bo Los upodobał sobie słuchanie księżniczki i zawsze powiększał to, co ona uznawała za dobre. Podobno w krainie modne się stało zatykanie uszu, albo i całkowite pozbawianie się słuchu, ale jakoś nie do końca naprawiało to nadmierną pogodność następczyni tronu, więc… no cóż, postanowiono, że król, który był wdowcem, ponownie wyjdzie za mąż. I Los zlitował się nad światem. W 9 miesięcy po ślubie przyszedł na świat chłopiec oraz oferta…

Salene miała zostać żoną Szwedzkiego władcy. I na tą wieść w krainie zawrzało, a i słoneczność z księżniczki cała odeszła. Bo ona Szweda nie chciała. Nie chciała tego, co ma rodzić jej dzieci, karmić je piersią i łkać. Ona chciała zawsze być żoną… a w Szwecji to nie jest mile widziane.

I tak wciąż można spotkać Salene błąkającą się po plaży, wypatrującą swojego smoka, jedynej miłości, siadającą na jajach, smutną i zgaszoną. Podobno utopiła nie tylko ojca, brata i macochę, ale i dziwnie zniknęli posłowie szwedzcy, a i coś się porobiło z morską drogą, że do zamku dotrzeć nikt i nic nie może… ale ona wciąż żyje…

… czeka na powrót samej siebie.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_1407

Z cyklu przeczytane: „Pieszczota nocy” – … mniej bzykania. Znaczy oczywiście, że zdaję sobie sprawę z tego, iż większość sięgnie po tę serię ze względu na seks, ale… nie ja. Oj wiem, trzeba być nieźle porąbanym, ale… Mniejsza o mnie, nadal mnie to kręci. Bo wyobraźcie sobie, że ona, by zostać królową musi zajść w ciążę. A żeby zajść w ciążę, ekhm musi zawiązać sojusze z przeróżnymi magicznymi postaciami. Znaczy męskimi oczywiście. Problem w tym, że ten, który… ekhm zostanie tatusiem dziecka, ten też zostanie KRÓLEM!!!

Jak to przeżyć?

Mniejsza.

W tej części więcej akcji, więcej kryminalności i dowcipu, a trochę mniej bzykania. Do tego pokręcone magiczne umysły, tacy bardziej w siebie zapatrzeni i tacy mniej, a do tego koszmarny strach uosobiony, wrodzony pożeracz mocy, czyli maleńkie okienko ukazujące przeszłość magicznej sfory. Po prostu fajna zabawa. Żadna tam wysoka literatura, ale dobrze napisana rozrywka. Zwyczajność niezwyczajna. Uczucia i odczucia, oraz bohaterowie, którzy seks traktują całkiem inaczej.

Trzeba oddać autorce, że jest konsekwentna, a i serio musi mieć cudownie rozpisany plan serii! Bo tak, jak ona potrafi rzeczy zagmatwać, a potem skorzystać ze wszystkiego, z każdego supełka i kokardki owego zaplątania, niewielu umie. Dlatego dla zabawy, ale i zerknięcia w to, w jaki sposób naprawdę pisać, w jaki sposób układać dialogi i opisy, warto… po prostu!!! No i kto by nie chciał być nieśmiertelnym, pięknym, aczkolwiek nie do końca boskim… albo i więcej…

IMG_1394

Deszczowo.

Właściwie bardziej wilgotno, niż deszczowo. Jakby deszcz rozprysnął się na miliony mikroskopijnych kropelek, które silnie olewając wszelakie prawa fizyki, a już grawitację to łukiem szeroki spluskując, wiszą i podskakują w powietrzu. Może nawet i tańczą. Może i poloneza, może i kankana, a może tylko walca… raz dwa trzy, raz dwa trzy, raz dwa trzy… A może jednak skaczą w gumę? Albo grają w klasy?Albo nie wiem co? Siatkówka? Ale czym? Małymi zlepionymi w kuleczkę kłębuszkami cząsteczek? No nie wiem… a może po prostu większość najpierw pędzi na złamanie karku z góry w dół, obraca się to na prawy boczek, to na lewy boczek, a potem szpagat, gwiazda, przwrotka i skok przez kozła… a w końcu, bo przecież większości i tak o to chodzi… one. Liście. Te lecące w dół. Te gotowe do lotu, dobrze nasmarowane, już umieszczone na pasie startowym, załadowane i dobrze napojone na drogę… Mają swoje barwy, mają swoje przeżycia i wspomnienia, tak bardzo chcą polecieć, ale z kim? No właśnie i do tego przydają się owe kropeleczki wilgotności. Bo w końcu, gdy się łączą, to dopiero wtedy i nagle stają się jednością.

Bo widzicie… wydaje się nam, że natura to taka jasna i oczywista sprawa. Najpierw jest nasionko, znaczy to jajko, a potem kura. A może jednak odwrotnie? Kura najpierw, potm jajo, bo kto jako miałby wysiedzieć? Przecież kurcze nie słoń, co nie? No mniejsza, więc nasionko, deszczyk, roślinka, wzrastanie, owocowanie i potem jesień i zima, a w kolejnym roku zwyczajnie od nowa… A jednak, nie, wcale nie jest to tak oczywiste. Bo widzicie to wszystko jest naprawdę niepewne, jeżeli owe kropelki nie przejadą się na liściach, wszystko może wziąć w łeb. Jeżeli o poranku ptaki się nie rozwrzeszczą, skuteczni ucinając wam ten z najpiekniejszych, jakże erotycznie ralnych snów… słońce postanowi olewać ziemię i pójdzie sobie za siódmą planetę, za ósmą mgławicę!!!

… bo kto może powiedzieć, że wie NA PEWNO jak to wszystko działa?

IMG_1883

Bo widzicie, na Wyspie to wszystko jakoś działa inaczej. Wszystko może i nie stoi całkowicie na głowie, ale na pewno czochra się często pupą o kamienie i piątki daje rzęsami. Bo może!!! Bo po prostu nikt im nie powie, że tak nie wolno, że tak nie wypada, że jest dzieckiem szyby i szklarza… albo coś w ten deseń? Nikt nie powie, iż oczekiwał czego inego, bo w owym otaczającym Wyspę niepewności oceanie, nie można mieć ucieleśnionych oczekiwań. Po prostu… więc nikt ich nie ma. Każdy przyjumje to, co gdzieś indziej okrzyknięte byłoby dziwacznością, za zwyczajową i bezpieczną wszelako, codziennością przesłodką. W końcu mimo istniejącego zapewnie manuala do Wyspy, jakoś nikt o nim nie krzyczy, a nawet i ona sama nie wymaga klepania definicji i dat. Tutaj raczej zderzasz się z emocjami i jeżeli nie przetrwasz, nie wytrzymasz, musisz odejść… no i oczywiście to miejsce musi cię wybrać…

Do końca nie wiadomo jakimi kryteriami się Wyspa kieruje. Podobno możliwym jest, iż nikt nie chce ich znać, albo… nie istnieją. A wszystkiemu winne są Humory. Widzicie… Humory, oj oj oj tak.

Czym są?

Hmm… lepiej zapytajcie KIM SĄ?!!! W końcu jak inaczej opisać to, co w definicji jest Szarą Eminencją Pani Wyspy? Bo widzicie, mimo użytej liczby mnogiej, w rzeczywistości Humory są jednym człowiekiem. I, choć może to was zaskoczyć,nadmienić należy, iż człowiekiem z określoną płcią. Mężczyzną. Facetem dość muskularnym, dziwnie ogorzałym, w refleksyjnie szarawym tanktopie, szortach w stylu szalenie i kolorowo hawajskim oraz całkiem na boso, nawet w najgorsze mrozy… które nie zdarzały się tutaj często. Wprost przeciwnie, w końcu figi wolą określone klimaty. Więc dlaczego liczba mnoga pytacie, aj no właśnie… bo gdyby tak odgranąć mu włosy na karku, była tam całkiem inna twarz i para niewielkich, króciutkich rączek, podobnie zresztą pod paszkami, z prawej ona, z lewej on sądząc po zaroście…

Tylko Pani Wyspy wie, które z nich jest którym, którą i do jakiego czasu otwiera toto otwó gębowo-mówiący. podobno też tylko ona karmi tego, który znajduje się w miejscu takim, jakiego słonko nie dotyka, ale niechętnie ujawniane są te szczegóły. Warto nadmienić, iż wszystkie humory w jednym są dość niestandardowym patchworkiem. I serio setki koron wydają na dentystę!!!

IMG_7996

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.