„Rozmowy trwały od rana… a dokładniej, od tej zawsze niemożliwej do opisania chwili, gdy w końcu wszyscy zdecydowali, że na pewno i do końca wstali, umyli zęby, otwory gębowe wszelakie, a i górne i dolne, szczęki sztuczne, też i owe wielowarstwe, tudzież przewinęli homunkulusy…. no wiecie, wszyscy byli gotowi. Chyba po raz pierwszy, nie licząc oczywiście słynnej przeprowadzki, we wciąż śniącym Białym Domostwie stawili się wszyscy znani i nieznani, ci bardziej codzienni, i ci, którzy serio widzieli się na wzajem w większości po raz pierwszy.
Ale bez obawy, wszyscy byli na miejscu.
Nawet ona…
Najważniejsza dzisiaj, najważniejsza tak, jak kurcze nigdy. Lekko dziwna, znaczy bardziej niż zwykle, niewyraźna, ponad wszelką miarę nazbyt gorąca, skwapliwie potliwa, pełna wszelakich wrzodków, wyprysków i pryszczawek, podkówek pod oczami, którymi możnaby podkuć nader wielkiego konika, a i dziwnie, nisko i nieruchomo obwiśniętych policzków. O skórze suchej, chropowatej, wrząco gorącej i malowniczo zaczerwienionej… trzęsąca się. Czyli wiecie, ta niechybnie dalej zwana Ostatnią Nadzieją Wyspowego Wszechświata!
Chodziło o Turyściznę.
A dokładniej o owe niedobitki, co to postanowiły wbrew sobie i światu, wbrew naturze i własnym marzeniom, wbrew wszystkiemu i wszystkim, na siłę całkowitą… zostać tutaj na zawsze. Od wieków Autochtoni Przetubylczy próbowali przemówić im do rozumu… bo wiecie, nie no oczywiście, że fajno, jako ktoś rozumny się sprowadza, ale większość z tych, co im się wakacje nawiedziły wolą życia na Wyspie, rejterować chce zaraz miesiąc później. Umęczeni wiatrami, dobici jesiennością, dziwnie mało stabilni emocjonalnie, opici niskoprocentowymi alkoholami… Ale oni nigdy nie słychali. Nie wierzyli, twierdzili, że dadzą radę bez IKEI na każdym kroku, bez ruchomych schodów, bez wielkich sklepowych metropolii, bez ulubionej marki żelu do intymnej higieny… bez tego, co mieli kiedyś, a czego nie dostrzegali, nie uznawali za ważne. Bynajmniej chodziło o to, że przy skąpej poza sezonem promowej obsłudze naprawdę trudno było ich wyekspediować na kontynent! Ale coś trzeba było robić z chowającymi się po krzakach i lasach, po ruczajach i błotniskach, tych łkających…
Dlatego od dłuższego już czasu ekipa Sklepu z Niepotrzebnymi przyjmowała zlecenie na łagodną wojnę połączoną z pogonią i humanitarnym, we wzlotach i upadkach, odławianiem. Ale w tym roku mieli nowy plan. Tym razem przy stole z Anorektycznego Trolla, płaskatego całkiem, ujawniła się ich nowa, nadspodziewanie niełagodna w objawach broń… Wiedźmonielogiczna.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Na tropie jednorożca” – … czary mary i demony. Nie do wiary! A jednak. Jak się okazuje Manhattan niejedno tylko ma imię, a raczej nie jedną li definicję. W rzeczywistości jest też inny Manhattan, taki zza drugiej strony lustra, gdzie podobno nie ma magii, aczkolwiek jest. Gdzie są jednorożce, gorgony, krasnoludki, skrzaty, dziwni zagubieni w czasie i przestrzeni mniej lub bardziej ludzcy… a i wiele wiele, wiele więcej!!! I właśnie o tym przekonuje się średni w wieku, lekko znoszony, aczkolwiek i niezbyt ostatnio zapracowany, samotny i zdesperowany lekko detektyw J. J. Mallory. Co prawda trudno uwierzyć w niskiego człowieczka na progu, szczególnie gdy tkanki pełne są sylwestrowych bąbelków, ale co tam…
… w końcu musi ktoś odnaleźć jednorożca.
Oto zaczyna się przygoda. Humorzasta nadmiernie, zabawna czasem, dowcipna, ale i dziwnie egzaltowana, pełna wszystkiego tego, co nieprzewidywalne. Pełna tego, co całkiem niemożliwe, baśniowe… i chociaż na każdym kroku wmawiają nam, że tutaj serio magii nie ma, to jednak, wiecie, chodzi przecież o całkiem sporego demona!!!
Mike Resnick ofiaruje nam fantastyczną krainę, a w niej opowieść z rodzaju tych, gdzie bohater idzie, idzie, idzie i pyta, a potem spotyka coś, a potem najczęściej wsadza w to nos. Bohater dorosły, więc mimo może i dla niektórych fantastycznie bajkowych realiów, nie dla dzieci. Po prostu dobrze spędzony czas z rechotem w tle. I może jakimś trupem, ale wiecie, w tym świecie to nie do końca jest pewne kto kogo i czy na pewno na smierć… więc uważajcie na siebie!!!
W gruncie rzeczy to tak jakby Chandler skumał się z Tolkienem i gromadą autorów od fantasyki miejskiej… czyli wszystko w kupie!
Hmm… właśnie sobie uzmysłowiłam, że u nas to się już sezon grzewczy zaczął. Znaczy nie żeby u mnie osobiście, tak bardziej ogólnie wiecie, no na Wyspie.
Jak się okazuje Tubylcy w większości kochają gorąc! Muszę przyznać, że czuję się mocno zaskoczona, bo przecież w tej części świata deszczowość i wiatery urywajace dupę są na porządku dziennym, a ludzie wciąż żyją poza murami. Łażą, spacerują, jeżdżą na rowerach, albo masochistycznie biegają zmuszając do wysiłku i swoje pieseczki. A jednak… jak tylko wracają do domu, załączają ogrzewanie. Oj może i u nas owo ogrzewanie to troszkę inna sprawa, ale jednak rzecz cała w ciepełku, a może i w ogniu, bo przecież ciepło to jedno, a owe migoczące ogienki, owe światełka i wietrzne płomyczki… to dom tak naprawdę. Ogień tam, gdzie dom.
Jeden ze znajomych śmieje się, że ogrzewanie u niego się włącza, gdy temperatura spada poniżej 24 stopni! I chyba nie tylko u niego, bo w okolicach 14stki dookoła nas huczą cieplne smoki. A przecież domki niewielkie, wystarczy obiad wstawić i parówka w pomieszczeniu, więc dlaczego? Dlaczego tak bardzo nas garnie do ciepła… a może was? Bo ja wciąż tyłek wystawiam spod kołdry i cieszę się jak wariat, gdy marznę. Gdy gęsia skórka mnie napada, gdy dreszcze targają. Wtedy dopiero czuję, że żyję naprawdę. Wtedy dopiero mogę pisać, malować, tworzyć i tak naprawdę, do końca, po wszelkie granice, a nawet i poza nie… myśleć. Moja wyobraźnia wariuje, gdy temperatura chłoszcze wiatrem północnym cielesność. I tak jest dobrze!!!
W końcu i zimno ktoś musi lubić, co nie? A reszta niech zakłada wypasione sweterki, kurteczki i inne utensylia. Ja wciąż pozostaję przy moim skąpym odzieniu rażącym mymi mało zmysłowymi krągłościami tych, co się na mnie napatoczą. A co… jedni chodzą w workach i firankach, znaczy się mogą być i tacy, co kurcze w nich nie chodzą, co nie? Co chcą zimna i tylko dzięki mu żyją!!!
Ale ogień…
Właśnie z ogniem sprawa ma się inaczej, bo on musi być w domu… inaczej co jest nie tak. Inaczej czegoś brakuje, czegoś nie ma, coś ginie. Chyba dlatego mamy w sklepie wiekuistą obniżkę na tealighty. Bo świec na naszej Wyspie musi być wiele by podtrzymywać w nas i tradycję i owo, jakże dziwnie tutaj namacalne pragnienie, stabilne… by wszyscy zawsze wrócili do domu, zawsze bezpiecznie, by po prostu zawsze wiedzieli gdzie iść, jak dotrzeć, by nie stracili kierunku. To chyba dlatego wciąż, nawet mimo posiadanych innych urządzeń, ludzie nie wywalają zwyczajnych pieców. Dlatego tak bardzo czci się wszelkie ognisk palenie i dlatego… ogień wciąż płonie w oknach. Nawet pomimo braku łodzi, wyłączonych latarnii morskich, mimo wszelakiej pustki, tudzież i fantazyjnych urządzęń nawigacyjnych, wciąż w oknach płoną lampki. Wiecie, tak na wspomnienie, a może i na wszelki wypadek? Tak po prostu…
Wraz zdłuższymi nocami, a i mrocznymi wieczorami, w każdym domu coś się pali. Ot mała lampka, świeczka, tudzież wielki rzeźbiony blok wosku z knocikiem. A czasem i płoną wspomnienia o tych dziwnych czasach, które już nie wrócą… bo komu by się chciało tak bardzo cierpieć a i tyle robić. No i wiecie, żyć bez tego, co jest teraz… Taka toaleta na przykład, to ja bym chyba nie mogła. Oj pewno, że wiem jak zrobić sobie papier toaletowy z listków, a i jak wybrać te najfajniejsze, jak je zmiękczyć i tak dalej, coby szanownej miło było, a i coby jej nie poparzyło, tudzież nie była nadmiernie wszystkim widoczna, ale jednak co własny klop to własny klop Wam powiem!!! A wiecie baby na statkach to raczej nie miałyby tak łatwo jak faceci. No i te berserki, to wciąż nie wiem, czy nadmierne owłosienie by mi się mocno spodobało! Chyba raczej nie…
… więc zostaję tutaj, w krainie mego śmieciowego DNA.