„KAP
KAP
KAP
Aż czuje się te uderzenia. Gdzieś w trzewiach cichości aż smerają. Gdzieś tam w oddaleniu, gdzieś w końcach zakończeń… Gdzieś w głębokościach wszelakich tożsamości, które już nigdy nie będą tożsame nawet sobie nawzajem. W okolicznościach wszelakich cudowności… takie same.
Jakże głośne nagle jest to, co bliższe myśli, niż szeptom, jakże fascynująco wkurzające, niczym prawdziwie największa z wymyślonych tortur bardziej umysłu niźli ciała nawet… bardziej. Jak on to robi, że rytmu nie gubi, raz i kap, dwa i kap, trzy i kap. Po prostu, choć bez nut, zwyczajnie, chociaż bez stetoskopów i melodramatycznych innych, nadających rytm i styl cudów… To tylko umie, w tym czasie cichości, gdy bicie własnego serca zdaje się być zbrodnią, która niszczy najpiękniejszy, prawdziwy jakże, teraz się zdający, niemożliwym prawie… ten sen.
KAP
KAP
KAP
O białość ową gładką, niczym perłowej macicy lekkość i połysk, której to wucekaczka nie tyka, bo przecież nie trzeba, po przecież… tak jakoś nazbyt rytmicznie, spójnie chlupoczą, spływają w dół pierun wie jakiego… niebiańskiego moze nawet potoku, albo i strumienia. Kap kap kap, wcale nie chcą się uspokoić.
Wiesz już, że nie zaśniesz, ale wciąż nie wstajesz by to zmienić, bo może… może się jednak uda, może samo przestanie? Może się zlituje, zmiłuje, może ustąpi, przestanie? Ktoś inny wstanie i uciszy cichość w cichości? Bo tak odzywa się Mister Leakej, co to kiedyś w rzeczywistości znalazł odcisk pewnej stopy, ale teraz jakoś tak ino kapie i kapie i kapie, jakby chciał coś powiedzieć, może umknąć tej drżącej, piłującej go dłoni, a może jednak zdecydować się na coś innego? Może zostać w tym domku, w którym po prostu chciałby tylko i wyłącznie przeciekać? Bo przecież jednakowoż to muzyka jest, no muzyka, więc dlaczego nikt nie tańczy?
Dlaczego?
Dlaczego w owych cudownie brzmiących kremowych kafelkach nie odbijają się szaty i koafiury, kreacje i atrakcje, torty wielowarstwowe i kuliście cudownie wodniste wazy z ponczem? Dlaczego? Dlaczego nie stukają obcasiki, dlaczego nie brzmi: przepraszam, że nadepnąłem pani na stopę, przepraszam, za tą rękę na półdupku, przepraszam, ale czy mój okular nie wpadł czasem pani za dekolt, wyaczy pani, że może sprawdzę, ale dłonie mam zimne, może jednak wygrzebię, może jednak spróbuję?
Może jednak…
Kto mógłby nam pomóc no kto, czy ktoś naprawdę mógłby cokolwiek zrobić?
Dziwny Złoczyńca w kolorowej koszulce i gustownych spodenkach piłuje niemiłosiernie Mistera Leakeja. Żeby nie było nic seksualnego, znaczy przynajmniej ze strony jego Srebrzystości… Oj nie będzie dobrze, oj nie będzie, oj nie. Ach czymżem ja zasłużył sobie na męki takie. Może opluwaniem ich dłoni, oj przecież sami chcieli i mydlili… czy też jednakowoż tylko tymi dziwnymi, innymi zachowaniami? Tym, że jednak on zaciął się przy goleniu, a może tym, że ona wzięła nie tę szczoteczkę, co było trzeba i się nie przyznała? Ach czymżem uchybił? W objętościach ciepłej, pachnącej wilgotności Dziwny Złoczyńca gra w szachy śrubkami. Tak naprawdę nie wiadomo co wepchnął w śmietnik, ale coś dziwnie wybrzmiało. Nie słucha Pana Leakeja, ale w końcu tu nie o spowiedź idzie, ale o morderstwo przecież…
Ten, w Kolorowej Koszuli Złoczyńca zdaje się nie mieć ni sumienia, ni czuć bólu. Oj może i dziwne narzędzia srebrzyste rąbnęły go w palec, ale nic mu to, nie zważa na okrwienia, nie baczy na otarcia i siniaków wzrastanie barwniejsze niz jego koszula. Jakby czar na niego ktoś rzucił, jakby wszystko to było bardziej prawdziwe, niż to, co prawdziwym być powinno… Jakby wszelakości wszelakie nie miały dla niego miejsca i czasu. Jakby naprwdę nie miał sensu orzech, co to właśnie spadł, bo przecież dziwny lęk Wiedźmy Wrony Pożartej zwołał na miejsce i Wronie Plemię. Bo przecież tak być musi, być inaczej nie może. Gdy ona drży, cała Wyspa nagle nie wie co myśleć i czuć ma… A to przecież ot drobnostka, ot nic całkowite, ot nieskoplikowana operacja na Chatce Wiedżmy, ot zwyczajność… Ale ktoś taki jak ona, jak wiedźma, nie radzi sobie z codziennością innych, jej codzienność to te cholerne kupy jednorożców, które trzeba wywabić z poletniego prania, co je Pan Tealight powiesił, wierząc, że może uda się jednak dosuszyć i grzyby i kwiaty, wszystkie te codowności tkane przez Mamucie Pajęczarki na białych płachtach…
Wszystko musi być gotowe na jesień, czyż nie? Wszystko, wszystko, wszystko… Na owe liście złociste, na miodowości wszelakie, na sfruwające spod niebios, ogałacające konary, a za zmiękczające podziemia i ziemne ścieżki, kolorowości szeleszczące…
Ona, znaczy wiecie Wiedźma Wrona Pożarta myśli o tym, a Mister Leakej umiera. Jego ciało zroszone potem Złoczyńcy, dziwnie oślepione koloram i tej jego fantastycznie letniej, dziwnie nie na miejscu koszuli, przy owej czarno-granatowej Wiedźmie Wronie, przy owej źle ostrzyżonej… bo widzicie, ona gdy Złoczyńca zapukał właśnie sobie kroiła kłaki, te na głowie wiecie… bo czasem się jej zdarza taki humor humorzasty, który zwyczajnie coś uciąć musi, zwyczajnie. No i cięła i nie skończyła, a nieskończoność w niej znowu fobie napręża, a te strzelają, niczym te gacie, co się nagle zorientowały, że się dupsku przytyło…
A on wciąż umiera. Opuszczony, samotny, siąpiący nosem, tak bardzo niebieskim i czerwonym kurkiem trzęsący… tak zgorzkniały, oburzony i obrażony, tak bardzo czekający na kogoś, coś, wybawcę i zbawcę…
I już, po wszystkiemu! I co? Widzisz Leakej bracie, się nie martw, boja nie ma, patrz tosz był to ino ciała lifting…
… znowu jesteś tutaj i nie kapiesz… A i nosek masz inny, zamiast cycuszków masz nosek? Hmm? Panie Leakej, ale czy to poprawnie?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Dzień, który zmienił wszystko” – … życie. Nigdy nie wiadomo co rzuci ci pod nogi. Może zranionego ptaka, może tylko wnyki, a może dziecko w kupie liści? Bo przecież życie ma to do siebie, że zaskakuje nawet tych, co już na jakąkolwiek zmianę nie mają nadziei. Którym życie przeszło koło nosa, którym kończy się nawet ów wiek sredni… którzy nie mają wizji przyszłości…
O takich właśnie bohaterach jest ta opowieść. On już dawno zapomniał co znaczy kochać i być kochanym, ona po prostu oddycha nie bacząc na okoliczności. W dniu, w którym on wziął psa i wyruszył na spacer, na kaczki, w dzikość, nic nie zwiastowało tego, co znajdzie. Małego zawiniątka, życia, które właśnie się rozpoczęło, którego nikt nie chciał. Życia, które gdyby nie on… zakończyłoby się. To dzięki niemu mały chłopiec zostaje przywrócony codzienności. Ale jakie będzie miał życie? Czy może zamieszkać z obcym mężczyzną, który nagle poczuł się w tej jednej chwili ojcem, czy też powinien zostać z babcią? Co z jego rodzicami?
Powieść jest głęboka, rozdzierająca i prawdziwa. Nie upiększona, pozbawiona wszelakich szczęśliwych zakończeń… szara. Późnojesienna, gdy jeszcze nie ma śniegu, który miłosiernie przykrywa grzechy. Przerzucani jesteśmy pomiędzy życiem, które się kończy i tym, które się zaczyna. Obserwujemy dwa dorastania. Jedno takie naturalne, poprawne, a to drugie, dziwnie późne, zaskakujące… Spoglądając na dwóch mężczyzn obserwujemy światy pełne konsekwencji. Niespełnionych marzeń i pragnień, owych dni, które przemknęły ot tak, bo inaczej się nie dało. Świat pełen szans na nowe, bo przecież zmienić można się zawsze i powolną więź, która zawiązuje się w dziwnej, specyficznej rodzinie, którą połączyło przeznaczenie… los, albo tylko przypadek?
Piękna, subtelna i prawdziwa. Pozbawiona lukru, poruszająca, ułatwiająca pogodzenie się z własnymi błędami, ale też przypominająca, że zawsze można zacząć od nowa! Bo przecież warto!!!
Ciemność.
Tak… przede wszystkim jesień przychodzi z ciemnością. A może raczej to rodzaj symbiozy? Może nie potrafią bez siebie żyć? Nie żebym miała coś przeciwko, w końcu od tak wielu miesięcy paleni byliśmy słońcem, że w końcu, dopiero teraz, mogę jakoś oddychać. Jakoś tak oczami, uszami i sercem. Wszystko w człowieku w końcu odpoczywa i ciągnie go do łóżka, oj ciągnie by z niego nie wychodzić, by zostać, by zmyślić jakąś chorbę i tylko śnić… albo po prostu może pozwolić sobie na lenistwo. Oj wiem, że nic z tego, bo wewnętrzny pracuś goni do jakiejkolwiek aktywności nieśpiącej, ale pomarzyć można, co nie? Że kiedyś się będzie chciało pospać dzień i noc, i się będzie mogło… A może jednak chodzi w tym tylko o to marzenie? O czucie owej cudowności? Może spełnieni go będzie koszmarem? Bo przecież nikt nam nie broni, nikt do roboty nie przykuł, nie przywiązał, nei zespoił z komputerem, pędzlem, łopatą, przecież nie ma batów nawet, no kurcze no, leż kobieto… Ale ona nie leży. Ona nie słucha, a i wiatr z rozgrzanego jej brzucha bucha, znaczy no… Ekhm, no sami wiecie.
Październik.
Zaczyna się szarością i moknością, ale i tak cudny jest. Na krzakach i gałęziach siedzą wrony i kraczą. A raczej przeraźliwie się drą. Co dowcipne drą się oczywiście nie wtedy, gdy powinny. Gdy serio przydałby się ten okrzyk… na przykład przebieracie się w sypialni, a tutaj za oknem koleś z inspekcji domowej, co to sprawdza, czy dobrze parapecik doprawili… Kurcze!!! I to dziwne momentalne zawieszenie w czasie. Jam spanikowana, ale nie mogę się ruszyć, on nie dość, że pokrzywdzony tym, co zobaczył, to na dodatek wie, że nie powinien był, bo przecież jak tak można bez pytania, ale pewno chciał robotę odwalić… Nie usprawiedliwiam go w ogóle, najchętniej bym wronami poszczuła i z Szopą z Bejzbolami go zapoznała, ale… zamurowało mnie. Nic na to nie poradzę. Teraz tylko po prostu źle się w sobie czuję…
Wszystko dookoła tak cudownie się spowolniło w końcu. Gdzieś tam dojrzewają dynie, bo u nas wiecie, jak zwykle czas strachów trochę wcześniej, znowu słomiane snopki i klocki będą sobie pogniwały na stopniach domów, a ustrojone wszelako zmiennie lampy i okna, zowu będą powiewać pomarańczą i kirem. A czemu nie… w końcu straszność też można przestraszyć. W końcu na tym to wszystko polega. I na marcepanowych paluchach w trupim kolorze z czadowymi migdałowymi paznokciami. I na cukierkach i oczywiście na dyniach i marcepanie… ale akurat to ostatnie występuje u nas w każdej okoliczności przyrody, święta i pragnienia. Ot jakoś tak…
Jest w Wyspie coś takiego… marcepanowego. Wiecie, łatwo z tego kulki robić, można podgrzać i oziębić i zalać czkekoladą. Właściwie wszyscy wiedzą z czego się to robi, ale tak do końca to nikt. Jak się to ma do kamienistej jednakowoż Damy? No cóż, ma w sobie taką samą moc, jak marcepan! I pasuje do wszystkiego! Słodka jest i cudownie miejscami miękka, ale nie zawsze i w ogóle…
… przytulić się ją da…
W sprawie jesiennych kolorów, to nadal w większości zielony mnie otacza.
Mimo kilku słonecznych dni w tej gestii się wiele nie zmieniło. Trawa też nadal bujna, dookolność mocno wilgotna, co nadzwyczaj komplikuje spacery. Wiecie, z łatwością nadzwyczajną można wyrżnąć dupskiem we wcale nie marcepanową miękkość. Zresztą, jak wam się zdarzy miękkość, to pamiętajcie, że mamy sporo żubrów na Wyspie, a to sporawe zwierzątka, które kupki lubią robić wspaniałej wielkości i masy, a i na koniu można pojeździć. Znaczy często sobie konie jeżdżą po drodze i ścieżce, więc uważajcie!!! Znaczy i na miękkość i twardość zważajcie! Ale spacerujcie. Bo przecież zmienności są cudowne. A i naturalnie uczą nas, że nowe wcale nie musi być złe, a i nowe też wcale nie jest do końca nowe… bo człowieczeństwo trwa już tak długo, a i wypełzło z naturalności, więc tak naprawdę wszystko już było…
Tylko czasem my w tym wszystkim jesteśmy po raz pierwszy.