„Pojawili się rankiem.
Zamiatając dookolność swoimi dziwnie długimi kieckami, białymi, aż niebieskimi, z lekkimi trenami i szerokimi rękawami z chwościkiem, haftowanymi w dziwnie splątane pajączki w dolnej części, bez falbanek, chociaż i tak strojnie. Ale żeby nie było, żadnego bezeceństwa. No ni kostki nie widać, ni stópki, co to może przydeptać swoimi nieczystymi myślami. No nic a nic, a trzeba przyznać, że Wiedźma Wrona Pożarta spoglądała bacznie i nadgorliwie mrużyła ślepia. Bo i było na co patrzeć. Raczej niecodziennie w ramionach ściennych Chatki Wiedźmy zjawiali się aniołowie, co to ani w weki nie pójdą, ani przydatni w niewolnictwie nie będą… Zresztą tak do końca to nie wiadomo było dlaczego i skąd się wzięli…
Wszystko zaczęło się od Drzwi.
Drzwi pojawiły się na strychu, tuż obok tajnej bazy Maślanych Krasnoludków, jakoś w tygodniu. No sorry, ale dokładnie nikt nie wie kiedy. Chatka była zajęta przysypianiem i, podczas pochrapywania szybkami i kłapaniem obrazami na ścianach, zrzucaniem Wroniego Plemienia z dachówek, a Wiedźma Wrona… hmmm no cóż, wiecie z nią to nigdy nie wiadomo, ale ostatnio jakoś bardziej niż zwykle chyba, błąkała się pomiędzy sennością i motającymi ją snami, a tym, co uznawała za pidrzwioko rzeczywistość z innymi ludzkimi i ziemskimi bytami wzajemną. Więc tak po prawdzie, to mogłyby się i pojawić żonglujące słonie, a i tak mało kto by je przyuważył… no może Chowaniec Wiedźmy sprzątając? Wiecie on jako ten najwyższy w rodzinie, co to w stanie jest dostrzec kurz w najwyższych miejscach, zwany często Omiatającym Szczyty, mógłby zastanowić się o co chodzi z tymi pylonami? Ale wracając do owych drzwi. Były drewniane, dobrze oheblowane. Z piękną, chyba srebrną klamką w kształcie soczystych winorośli i dość zastanawiającym judaszem, zdobionym w przeróżne wije i zawije, listeczki i kwiatuszki emaliowane na różowo, dokładnie pośrodku. Takim, co to ino Wiedźma mogła rzeczywiście się w niego bezboleśnie i chciwie pogapić.
Czyżby był to przypadek?
Drzwi jako Drzwi ujawniły się, znaczy wyraziście, potępieńczo i zaskakująco mocno zaskrzypiały, tym samym sprowadzając zrozumienie na dotąd męczące mieszkańców nowe odgłosy, oraz brak smaru do zawiasów, znaczy przedstawiły się dopiero… nimi. Aniołami. Pierwszymi z Plemienia Ogryzionych Pięt. Znaczy nie żeby ktoś im sprawdzał odnóża, ale tyle o sobie powiedzieli, a potem rozsiedli się na trawniku w wiedźmim ogródku i… zaczęli nucić… Niczym pięć niezbyt skorelowanych ze sobą, niezbyt powiązanych jakąkolwiek linią melodyczną, tonacją, czy czymś w ten deseń, wodospadowych fontann. Takich z amorkami i cherubinkami, z delfinkami, jednorożcami oraz całkiem nieopierzonymi gołąbkami…
Początkowo Wiedźma Wrona reagowała wyłącznie dziwnym wgapianiem się w najbliższą ścianę. Znaczy ponieważ poruszenie w Chatce nazbyt zwiększyło ruchliwość, większość z mieszkańców przesuwała ją jak się dało pakując manatki… ale po chwili, znaczy mniej więcej sześciu minutach, Chochel tupnął nogą, podniósł gacie, które z niego opadły – te ze Zwierzakiem – i zatrzymał poruszenie. A potem, przesuwając Wiedźmę Ptaszydło trochę na prawo od drzwi na taras i ustawiając ją pod kątem zboczonym do okna, zaczął się zastanawiać… głośno i upierdliwie. Bo przecież to był ich świat, ich miejsce, ich dom… a ci skrzydlaci, chociaż jeszcze nie pokazali piórek, ino te głosy, musieli się stąd wynieść, bo psalmy szkodzą na trawienie, a od nowenn wszyscy tutaj dostają wiatrów, więc…
… wpadł na pomysł.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Coś do ukrycia” – … po dwudziestce nagle. Jakoś tak nagle się bardziej i desperacko kocha… Cade i Max nie są inni. Kochają i nie kochają, nie są pewni i są pewni. Chcą zaimponować jednym, ucieszyć mocno innych, ale czy wiedzą sami w co się wplątują?
Czy wiedzą czego tak naprawdę chcą?
On kocha Bliss, problem w tym, że ona jest z kimś innym. A Max? Cóż ma chłopaka, ale dla dobra przyjeżdżających rodziców potrzebuje kogoś innego. Kogoś… znaczy się jak zwykle. On jej nie kocha, ona jego też nie, ale wicie od słowa do słowa i buuum! Bo dlaczego nie. Po drodze kilka niepowodzeń, kilka niedopowiedzeń i jakieś zastarzałe problemy rodzinne, demony przeszłości i już. Voila! Kolejna opowieść dla dziewczątek… czy tylko ja serio w wieku nastoletnim nieznosiłam takich opowieści? Chyba tak? A przynajmniej ostatnio tak się czuję. Nie ma już niczego lepszego? Przecież to już było i na stronach i na ekranie. Ot komedia pomyłek, z mniejszą ilością komedii…
No nie wiem… wydawałoby się, że po dwudziestce człowieki nawet zakochane zachowują się troszkę inaczej? Ech, coś jednak w tych książkach jest, co panie i panne do siebie tuli i nęci. Może to owa niewinność miłosna, ta księżniczkowa troszeczkę historia, a może po prostu to coś, co większość z nas już przeżyła, a niektóre są dopiero w trakcie? A może taka nienachalna seksualność? Nie wiem, wiem jednak, że drugi tom tej serii (pierwszy „Coś do stracenia”) był wyczekiwany, więc… może się skusicie na taki romans na jesień? W końcu jest w jesieni tyle romantyczności… Te spacer, wieczory ciężkie i ciemne, gorąca herbata w kubku i kocyk…
PS. Spokojnie możecie czytać nie znając pierwszego tomu serii, ale wiecie co, lepiej poznać obydwa, dla głębszego obrazu całego cyklu, stworzonego przez szaloną i niezwykle płodną autorkę, Corę Carmack.
Ech cudnie jest.
Wiaterek powiewa, słonko w swojej niskości się kłania, a głębokie cienie pląsają po pustkach. Jeszcze kilka dni i właściwie znowu Wyspa odetnie się od reszty świata. I znowu może będzie cisza i spokojność i dzikość? Bo czemu nie? Dzikość też jest potrzebna światu!!! A już nam tutaj najbardziej. Bo przecież tutaj natura włada, rządzi, a najczęściej to nami pomiata i tyle… co wiatery się wybudzą, to zwolenników przeciwbólowych przybywa. Aj tak, nie ma co ukrywać, że łeb od wiaterów pęka. Albo od ciszy. W życiu bym nie pomyślała, że cisza bez wiaterów może tak wkurzać. Powiem wam, że poza ową bornholmską grypą, sławną i opisaną, znajomą i przetestowaną, to mamy jeszcze coś w postaci odwietrznicy. Czyli bolączki kościstej, mięśni słabości, temperatury i ogólnego rozdrażnienia. A najdziwniejsze w tej chorobie i dolegliwościach to, że zwykły człowiek spoza Wyspy nie zrozumie dlaczego tak się czuje. Bo ani go nie przewiało, ani nazbyt nie nasłoneczniło, a łamie! Ani się nie zmoczył, ani nie przesuszył, a seryjnie nic mu się nie chce… wytchnienie od tego schorzenia jedno jest i jedyne, czyli powrót wietrzności. Wiecie, takie maksymalne przewietrzenie, tańce łamańce w powiewach, podskoki i dziwne wygibasy, kiedy to już w końcu znowu wiemy gdzie góra i gdzie dół, a gdzie nasze gacie… Ot ułomności codzienności.
Siedzę i nasłuchuję wroniastych i mewiastych, co się kłócą o robale na polu. Oj fajnie im, bo po orce, więc wiecie, mięsko darmo leży na wierzchu, leciutko może i przyrumienione tym niskim, jesiennym, dziwnie ociężałym od soków słoneczkiem. W ogrodzie za płotem, co to żywy jest i jeże w nim mieszkają, znowu ktoś opindala krzaczki. A te krzyczą, bo planowały właśnie jak tu sobie listeczki przymalować z okazji zmiany pór roku. No jakoś tak jest, że wiecie, u nas wszyscy mają prawo głosu, a ci najmniejsi, to ponieważ ich nie widać, to dbają o to, żeby było ich słychać…
… wiem coś o tym!!!
Tak stoję nad kolorowym, ceglasto-zielonkawym, pełnym błękitów i fig Gudhjem… a raczej jadę najczęściej, i jakby za każdym razem, na owej górce nad miastem, co to w dole przy porcie, no i w ogóle kwitnie, czas się zatrzymywał. W dole kręta linia brzegu, skały błyskają tajemnicami i klejnotami w zaskakująco malutkich, ale cudnych rozmiarach. Żesz pierniczone Hawaje, czy inne riwiery! Ale wiecie, robali i gadopłazów mniej, no i może jadowite też nie do końca tak, a i temperaturka bardziej przyjemna, a nie ino te pocenie się… No bynajmniej stoję i jadę, i za każdym razem tak mnie coś trzaska w twarz i nazbyt blisko mając przy moim nosie swój ryj, wrzeszczy: ASZ NO PATRZ GDZIE TY MOŻESZ MIESZKAĆ, NO PATRZ PATRZ NO!!! A ja mu oddaję, sierpowym prawym, asz nos mu się rozkwasza za to wrzeszczenie na mnie, bo w końcu to na pewno jest ino moja włąsna ułuda, więc mnie nie zaskarży, bo kto by jej uwierzył, co nie, a i wywrzaskuję zraszając jadem swoją soczystą odpowiedź: A WIEM DURNY, TOSZ O TO WALCZYŁAM!!! Zamykamy się oboje wycierając lica, czy co on tam ma i milczymy i patrzymy… Bo piękne to jest… wszystko.
I te widoki piękne i to uczucie. I te zwidy i majaki też. Bo wiecie, tutaj wszystko ma swoje miejsce i przeznaczenie, wariaci też! Ale tak czasem patrzę i sobie myślę, że gdybym takie widoki miała za oknem, jak w niektórych szkołach tutaj dzieciaki mają, to chyba nawet bym się czytać nie nauczyła. Bo jakoś tak szkoda oczy od morza odrywać. Szkoda tak jakoś w ogóle w papier nos wsadzać, zamiast w te zielonkawości i morskości, w te falowości i wszelakie drzewności, ale i w te murki, gdzie… na przykład cegiełki targane wiaterami takie zabawnie podziurawione, a i wybarwione na niebiańskie ciepłości. Jakby ktoś zwalił na jedną kupę jesienne czereśnie i ukręcił z nich glinki. Bo przecież wszystko jest możliwe, co nie? Wszystko!!! A potem budował z nich kominy, bo i wędzona rybka powinna wędzić się w przepięknym towarzystwie…
… a i historie. Bo przecież wszystko tutaj ma historie swoje. Niezależnie od tego czy Merowingi i Karolingi nam królowali, czy jednym z władców był ten krew chlipiący, czy jednak nie… osz to tylko są przecież ułamki całości. A te najciekawsze są w skałach i kamieniach, w ciosach i ociosaniach, w ścianach i drewnianych skupieniach, w cegłach poznaczonych palcami, a i w kamieniach, co na nich kiedyś siedział wielki król, ale nikt poza Wyspą o tym nie pamięta…