„Las.
Ciemny, mroczny, dziwnie skupiający cienie, jakby po prostu bał się chłodów, jakby był nadmiernie ciepłolubny. Nie ma w nim pięter, tylko te proste, trzymające pewnie gdzieś na najwyższych sferach swych koron nieruchomo, książki, by zwyczajnie nie tracić formy. By trzymać te pnie promiennie i sprawnie w górę, głowa wysoko, nie garbimy się panowie i panie, kroki stawiać ostrożnie, albo i ich w ogóle nie stawiać, stoimy, korzenie w dół… Iglaste bajecznie, gdzieś tam pewno rozłożyste, ale niżej ino chropowate, gałązkowe, całkiem opajęczynione, a w dole nie ma nic. Jakby piętrowość się tego lasu całkiem nie imała. A zagubione pośród korzeni kamienie pokrywa nadzwyczaj gruba, nadzwyczaj mięciutka, pulchna i cudownie aksamitna, taka, że tylko się położyć i już nigdy nie wstać i śnić, warstwa mchów, paproci i grzybów.
A pośrodku, przy dziwnej dróżce, która wyraziście i z przekorą wątpi w swój kierunek, stoi głaz. I ołtarz. Głaz spiczasty, ale szeroki, mocny, masywny z trzema dziurkami, niczym zagubionymi oczodołami, w których tylko czasem coś mruga… Przed nim może i niski, ale masnyw i dziwnie stały ołtarz. Czysty, dokładnie wylizany z ofiar i ofiarników. Jakby to, co się tutaj wydarzyło miało miejsce, ale się nim nie chwaliło…
Wiedźma Wrona Pożarta nie szukała go, wcale a wcale. To raczej on ją znalazł. I zaczął się do niej łasić… jakby było w niej coś smacznego, coś wartego złożenia, coś, co może dałoby od bogów łaskę, ale komu? Kto jest właścicielem ołtarza? Jaka społeczność, jakie plemię? Jaka rodzina, państwo czy też religijność?
Szarość kamienna przytula się do krótkich nóżek w czarnych porciętach, łasi się do włochatej torby, lekko podgryza sznurówki, powoli strzępi skarpetkę z prawej stopy, dziwnie dobiera się do cielesności… natrętna jest taka, oczywiście chciwa, a może czymś zauroczona? Czego chce? Czy tylko krwi, może mięsa? Serca wciąż bijącego, wyciętego z otwartej piersi, może płucek, wątróbki nadgryzionej i zębem Pana Czasu, oj taki tam nazbyt ognisty z niego kochanek, flaczków krętych i mruczących, wyciętego wyrostka, a może jednak okrężnicy, trzustki, czy też żołądka?
Wiedźma Wrona nie pyta czego chcą, ale też nie jest potulna… ona wie, a może po prostu robi cokolwiek, by pozostawić tutaj tylko i wyłącznie pot, łzy, kilka kropli śliny, trochę spalić tłuszczowej tkanki… więc grzebie w torbie i wyrzuca przygotowane zawczasu cukierki, kładzie grzybka zebranego po drodze. o wymiarach zaskakujących, i dorzuca kilka kromek chleba… Jednak, czy ofiara zostanie przyjęta? Mały, zgrabny ołtarz, niczym radosny piesek macha swoimi łapkami jedząc… jednak, czy zaraz nie będzie chciał więcej? Nie widać w niej niepewności ni strachu, po prostu się uśmiecha gładząc wielki kamień, mądrzejszy niż ci krzyczący, milczący bardziej niż martwi.
Po chwili już cisza i nieruchomość, nic tutaj się nie stało… a dziwne beknięcie od strony ołtarza wcale nie miało miejsca.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Wirus” – … ale no! Trochę skwasiłam czytania przyjemność, bo nagle wpadłam na pewien serial… no i wiecie, się okazało, że to to samo, a jednak… nie żałuję. Bo serial to trochę coś innego niż książka. A może raczej coś dyskretnie opowieść… uzupełniającego?
Oto mamy świat, a dokładniej aż nazbyt znaną część USA, w której dochodzi do… pewnych, dramatycznych i całkiem nieoczekiwanych, a może jednak spodziewanych, skąpanych w chwilach zaćmienia słońca, odwiedzin. A dokładniej, na płycie lotniska nagle pojawia się samolot z wyłączonymi światłami i zestawem martwych pasażerów. Chociaż… nie wszyscy nie żyją, a na dodatek ładunek został wzbogacony o coś na kształt trumny, i to ładnie, pieczołowicie, wypełnionej ziemią… Coś Wam świta? Oj tak, pewno świta, znowu wampirki! Ale tym razem trochę inne, tym razem trochę mocniej pokręcone i całkowicie nieświecące!!!
Okrutne, groźne, obrzydliwe…
Powieść wciąga, chociaż drobiazgowość każdego opisywanego kroku może lekko niektórych zniechęcić, ale narastające w treści napięcie, poraża! Serial (The Strain) – o tym samym tytule – lekko ma zmienioną fabułę, ale trzeba przyznać, że podobnie oddziaływuje na widza. Jakoś tak, mimo tego, że przecież już to było, jakoś tak kręci. Obrzydliwe miejscami, przerażające obrazami, po staremu straszące ową niemocą ludzkości, niedowierzaniem, brakiem zaufania, chciwością jednostek gotowych iść po trupach ku wyimgainowanym celom. Opowieść dotyka nas wspaniałymi osobowościami bohaterów, nawet tych najmniejszych, dziwnie krótkotrwałych… A główni bohaterowie? Oj może i mało odkrywczy, ale dzięki tej subtelnej znajomości, jakoś nas przyciągają… Ale wracając do książki… krótkie rozdziały, ciągłe przeskoki między bohaterami, jednymi może zapętlą akcję, innym za to nie pozwolą się nudzić. Szybko można polubić głównego bohatera – lekarza, znaczy tego wiecie z zębami nie z pijawką, ale też i zrozumieć innych, a już starszy pan potrafi podbić wiele serc. Cóż, takie typy tak mają! Cała reszta to sensacja w typie zabili go i uciekł, oraz ciągłe pytania, na które wciąż nie mamy odpowiedzi: dlaczego, po co i… czy jest ich więcej?
Czyż codzienność nie wydaje się wam tak bardzo intrygująca teraz?
Oto i jest kolejna wojna ludzkości, problem w tym, że ci, którzy mają wpływy pragną potworów, ale czy wiedzą, czego tak naprawdę pragną?
Czy to koniec ludzkości?
I czy można sprzymierzyć się z potworami, by zabić inne potwory?
Jakie są granice nieśmiertelności?
Wypełzam z Chatki i idę przed siebie. Dobrze wiem, że mogę, że żeby spłukać z siebie codzienność pracy i udawane człowieczeństwo, muszę zagłębić się w lesistość. Po prostu muszę, nie mam innego wyjścia, inaczej… przekształcę się w to, co mnie otacza na owych granicach widzenia, tam gdzie kąt oka już nie dociera…
Szukam czegoś, albo kogoś, jednocześnie nie pragnąc zobaczyć nikogo.
Idę…
Dookoła mnie proste pnie iglastych dam i panów. Niczym szlachta z pradawności drzew. Niczym owi wybrani rycerze, wyszykowani na paradę, bo serio wojna to dziwactwo, wojna to raczej niepotrzebność, na które piękno lesistości nie ma czasu. Zresztą nawet jeśli mieliby czas, to nie mają na to ochoty. Bo w owych otoczonych korą bytach, pomiędzy hubami i sękami, mieści się taka mądrość, której ludzkość nie jest w stanie nawet liznąć… przez szybkę… Mieści się taka moc, że lepiej się jej kłaniać i dary składać, niż zwyczajnie, po człowieczemu, się sprzeciwiać.
Wilgotność dookoła ich pni sprowadziła mchy, które okrywają je cudownym, atłasowym kocykiem. Jakże miękkim, jakżke różnorodnym, tkanym kłaczkami jagodników i wszelkich kolorów i rodzajów, kształtów i smaków, grzybów. Porostów i krzewinek, trawek pojedynczych, skupionych tylko na swojej jednoznaczności. Jedne i drugie mają swoich amatorów, nikt tutaj nie będzie głodny, nawet ten, który pragnie tylko i wyłącznie lotów ponad marzenia, dziwnych podóży i wielkich, ogromnych sennych fantazji… wszystko jest tutaj możliwe, wszystko jest dostępne, uważaj, bo jeśli o to prosisz, owo mgliste i całkiem złudnie ułudne TO się stanie.
Czego szukam poza powietrzem tchnącym jesiennością i pierwszymi przymrozkami w najgłębszych nutach swojej perfumowatości… czego tak naprawdę pragnę? Oj boję się tutaj o tym, a raczej o czymkolwiek pomyśleć, boję się, że marzenia wylezą ze mnie wrzeszcząc o spełnienie… Bo co, jeśli zmienię zdanie? A ułożona jednak od A do Zeta, raczej pokrętnie dziwacznie, jako kobieta… widzicie jest to aż nazbyt możliwe, bo z wiedźmami to nigdy nie wiadomo, nigdy!!!
Pomiędzy pniami śnią trolle. Zakryte przed okiem i węchem, okryte tym, co całkiem mało znaczące, śnia sny, a owe sny żyją… nie budźcie trolli, bo może śnią właśnie o was? Co wtedy, gdy nagle przestaną? Znikniecie? A co jeśli tylko się przebudzą i nagle nie znikniecie wy, ale świat dookoła was i ci, których kochacie? I wszystko się zmieni, wcale nie na lepsze? Co wtedy?
Tuptając po lasach Wyspy naprawdę dostaje się wszystko. Wielgachne grzyby rosną jak szalone tuż przy drodze, do tego jagody i inne tam cuda i wianki. Po prawej sarenka, po lewej cała masa małych zajączków. No po prostu raj. W górze ptaki, więc raczej zamknijcie buzie, bo coś wam wleci, ale pamiętajcie i spoglądajcie w górę, by przypomnieć sobie jak piękne może być niebo i chmurki, jak cudownie stać tutaj, gdy tam wszystko płynie… a może nie płynie, może to my tańczymy? Kto to może wiedzieć? Tutaj ginie czas i dziwaczne potrzeby oraz przymusy codzienności, zegarki dostają zawału sprężyny, a rozpad komórek zmaiera. Tutaj po prawej, w cudownej wilgotności bagien pląsają wszelkiej maści ptaszydła. Po lewej rosną już pałki, trochę wikliny, ot możnaby ukrecić koszyk, na pewno byłby cudny, ale nie mam czasu, bo idę do przeszłości. Dotknąć kamieni, obsypać nowymi hostoriami kurhany, na starym ołtarzy złożyć ofiarę z wszelkiej smaczności. I przytulić przeszłość i podziękować jej, że się wydarzyła… bo przecież to wszystko co było, może i bolesne, może i w dupę kopiące, to jednak doprowadziło mnie do tego miejsca… niesamowitego.
Jedynego… znajomego, ale i innego…
Idę dalej. Spoglądam na pojedyncze, chudziutkie, żółknące już brzózki i wiem, że jest w tym wszystkim tyle magii, że nawet nie staram się jej pojąć. Bo i po co? Na co mi owa cała wiedza… ja chcę na nowo odkrywać to, co już odkryte i wiadome, i jakoś tak czuć się jak ci, co robili to wszystko po raz pierwszy, przed wiekami, przed latami, a może i tylko tydzień temu… nie wiedzieć… Bo czasem tak jest lepiej.
A może nawet i częściej?