„Dawno, dawno, dawno strasznie temu, gdy jeszcze wielu wierzyło w opowieści, a mityczność i baśniowość były codziennością, i… ogólnie mówiąc, nie tylko w nie wierzono, ale przede wszystkim ich nie ignorowano, bynajmniej wtedy stało sie to. Dziwne wydarzenie, dziwna inność codzienności.
One przybyły.
I je wygnano.
A może było inaczej?
Wynik sprawy jest taki, że w lasach Wyspy, w głębiach niezbyt często macanych, żyją one… Wygnane Czereśnie. Pierwsze i ostatnie, a potem ostatnie i pierwsze. Wiosną cudownie rozgrzeszające szarości przeszłej zimy swoimi kolorami, płatkami i zapachem. Tymi strzępkami elfich spódniczek pozostawionych poprzez dziewicze elfki w dniu ich… ekhm pierwszego razu. Potem oczywiście jak wszystkim wyrastają im zielone listki, znaczy Czereśniom nie elfkom, aczkolwiek kto je tam wie, znaczy elfki, ale… pojawiają się i czerwienie. W owych iglastościach i liściastościach te dziwne owocowości są dość rażące. Takie piękne, pulchne dzikuski, niczym uśmiechy tych, co jeszcze cieszą się swoją słodką nieświadomością. Takie przesłodkie, takie dowcipnie radosne i soczyste, jakby zaraz miały pęknąć i oblepić wszystko… czereśniością głęboką, pełną, ostateczną dziwnie w swojej gęstości. A potem wyjedzone, opadnięte, przeszłe, pod drzewkami tworzą szalony dywanik z koralików pestek, a liście… Gdy tylko lato powoli przekształca się w jesień… czerwień szaleje. Bordo i pomarańcze, żółcienie i ceglaste plamki, a i oczywiście ta buraczana srebrzystość kory… wszystko nagle wybucha na drzewach. Najpierw dziwnymi plamkami, tworząc prawdziwe pejzaże zieleni, którą coś nazbyt mocno przygrzało, przypaliło, podogniło. A do tego maleńkie kawałeczki gałązek, całkiem gołe, nagusieńkie, ale w cudownych, czaderskich kształtach, wygięciach i z zamaszycie porozrzucanymi, sprośnymi guzkami i brodawkami.
Jak one to robią? I czy był to naprawdę z ich strony grzech, czy jednak coś innego… wybór? Uczyniony zły krok, by zdobyć wieczność? Dlaczego Was wygnano, piękne, swawolne, majestatyczne Czereśnie?
Dlaczego?
I w jaki sposób jeden z Was są takie niewielkie, młodziutkie, a inne pradawne dziwnie, jakby magicznie obciążone? Jak to możliwe, byście w jednym wieku były tak dawno temu? Czy się nie starzejecie? A może jednak czas się Was nie ima? Chociaż… jakby było to możliwe? Jak? A może…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Mówienie po brzydkiemu też ma miejsce na Wyspie. Żeby nie było, raczej mało je słychać. Ot ktoś sobie pod nosem, ot ktoś zabulgocze, ot splunie w sobie… ale nie ma przerywania zdań nadmiernego, nie ma konstruowania dziwnych tworów, chociaż… Tak sobie teraz myślę, że przecież to właśnie duński język jest tym najmniej zrozumiałym nawet dla samych duńczyków, więc może zwyczajnie się przeklinaków nie czuje? Może siedzą tam w każdym z osobna, milusie takie, puchate, całkiem i nadzwyczajnie nie będące niczym złym, ot w końcu zduszoną starą nieśmiałością, zbitą znienawidzoną szklanką, oraz zmiażdżoną, fascynująco cuchnącą wadą. Bo przecież cóż jest złego w przeklinakowaniu sobie? Czyż nie lepiej uzewnętrznić wkurwa wewnętrznego w ten sposób zamiast inaczej? Zamiast zwyczajnie komuś wpierniczyć? Ubrań prać nie trzeba z krwi, a uwierzcie mi, z krwią trudno jest, a te tkanki!!!
Właśnie mnie uświadomiono jakie są najlepsiejsz słówka… przeklinakowe… Oczywiście podług ulubionego zużycia. Hmmm…
1. SGU
2. FANDEN
3. FUCK
4. PIS
5. SHIT
6. LORT
7. HELVEDE
8. POKKER
9. SKID
10. SATAN
Wiecie, ja to chyba zwyczajowo lecę trójeczką, piąteczką i szóśteczką. A ósemeczkę przemieniam na niemieckiego tojfela!!! Każdy ma w końcu swoje sposoby, co nie? A po co sobie lingwistyczność ograniczać? Przecież możliwe, iż ulga owa będzie większa, za sprawą innego języka niż ten, pierwszy, urodzinowy i w ogóle najlepszy? A może przeklinanie po obcemu daje większe… spełnienie?
Czasem sobie myślę, że na Wyspie to jest mnie złości.
Nie no, nie zrozumcie mnie źle, to nie jest raj jakiś, tutaj też czasem ktoś komuś świnię podłoży, albo żonę odprowadzą mężowi zalaną… ktoś pożyczy sobie samochód, a inny znowu konia komuś podprowadzi. Ogólnie mówiąc zdarzy się, że zwiną prezerwatywy i opakowanie ciasteczek w sklepie, a może i kwiatek nawet… w doniczce? No wiecie, fantazja obecna! Jak najbardziej i jak najmocniej! A potrzeby raczej proste, no chyba że uznamy też owe dziwaczne marzenia o życiu w Norwegii, czy przeprowadzce do Kopenhagi, co to się w niektórych Tubylcach radośnie i pokrętnie moszczą. Dlaczego pokrętnie? Otóż widzicie, to są takie marzenia, co uwielbiają być, tworzyć się i kręcić, ale za grzyba nie pragną się spełnić. Wiedzą, że coś utracą jak już dojdą… znaczy do celu. Że nagle znikną i już ich nie będzie, a owo napięcie, to milusie mechacenie w brzuszku, ten dziwny stan, jakby tak wielu cię kochało i niczego od ciebie nie chciało… jest lepszy od orgazmu! Znaczy, przynajmniej one ta uważają. Bo co ja tam wiem?
O marzeniach…
Większość przekleństw na Wyspie jest milusiowo pogańskich. No wiecie, niby jest to cecha cudownie przystająca do całego swiata, ale jednak… jakoś tutaj owa cała szatańskość jest milusia taka. Ogonkiem macha, muchy odgania, na plaży poda kubeczek z wodą, nic to, że słoną… więc czy to w ogóle jest jeszcze przeklinanie? A może zwyczajna forma komunikacji, tylko z kim? Może z jakimś bóstwem, które pewne tego, że zawsze jest użyteczne i potrzebne, zawsze, dziwnie podświadomie, upragnione… więc nie dba o swoich fanów i wyznawców? Bo wie, jest pewne i przekonane, że zawsze będzie miało jakiś. Tak po prostu, zwyczajnie. Tak… naturalnie? A jednak, może w jakiś zapomnianych swoich aspektach owo bóstwo pragnie jakiegoś dźwięku? Myśli jakiejś, po prostu czegoś, co przypomina mu, że istnieje i jest bóstwem? I dlatego nasłuchuje. Nasłuchuje, czy w powietrzu wybrzmią owe słowa, imiona, zaklęcia… te jedyne, do niego kierowane modlitwy i wyszeptywane w nazbytnim ślinotoku psalmy, nowenny z wkurzenia i cudowne, ozdrawiające godzinki…
Cóż, czy tak naprawdę możemy powiedzieć co jest przekleństwem, a co nie jest? Przecież cholera dla lekarza to ino choroba…