„Jak piramida żywieniowa, albo nie, raczej jak ten no łańcuch pokarmowy, chociaż z tej strony to to jak nic piramida wygląda, no!!! Właściwie to na usta, oczy i do organów wewnętrznych rzucają się pytania i zagwozdki, ale w tym miejscu, w tej świata części, znaczy na tej Wyspie, to chyba nic aż tak nie bulwersuje! Co więc robić? A chyba ino patrzyć, bo przecież nie bronią, co nie?
… patrzyć. Spoglądać i gapić się, zezując, lub zwyczajnie na wprost po prostu patrząc. A może zza grzywki, albo spod przymrużonych powiek, zza rzęs długich, sklejonych tanim tuszem, albo zza okularów, może i przeciwsłonecznych, fantazyjnie lusterkowych, w których odbija się przekręcone to, na co spoglądasz, albo coś więcej, coś co kocha lustra i umie przez nie pleść żywoty… ale patrzeć (w końcu Słownik dopuszcza obydwie formy, zaskakująco).
Chodziło o piramidkę.
Na samym dnie była ona… zmuszona do Niepracowanizmu! A raczej zmuszana, w trakcie, bulwersująco zgniatana. Wiedźma Wrona Pożarta leżała na poznaczonej sękami, a raczej uciekinierami, dziurami po sękach deseczce wąskiej i krzyczała. Na niej ułożeni całkiem niezgodnie z wagą, wzrostem i innymi aromatami swoich mniej lub bardziej cielesności, pokładali się mieszkańcy Białego Domostwa. A dookoła było morze, skały i trawa i łodzie czekające aż ktoś je w fale wypuści i te, które lekko kołysały się w Północnym Porcie, a i domeczki kolorowe niczym szalona posypka na całkiem słodziutkim kawałku maślanego ciasteczka… na spodzie ona, na niej grupa Wiedźm z Pieca, które lekko przerażone pustym dookoła ich światem piszczały i rechotały jakby były na lepszych dziś prochach. Potem były skrzaty i gnomy, dwa trolle spod napotkanego mostu, Pan Tealight, Chowaniec, Ojeblik a na nich Chochel, goły i chrapiący… Na nich rozpościerały skrzydła mewy i wrony, z całkiem nieznajomych sfer, a na ich skrzydłach równowagę utrzymywały cztery pegazy… na nich zaś jak zwykle siedziały Księżniczki i Królewny z Panem Czasem, a nahrywała ich Zasłonka… a na tym przycupnął lekko zezując, bo statnio jakoś nabrał lęku przed przestrzenią i wysokością, Smok z Komina. Oczywiście nie liczymy tych, co uszczelniali, ubarwiali i ogólnie mówiąc robili różne inne rzeczy w tej budowli. Wiecie jak kanalizacja, wnętrz wystrój czy pobieranie czynszu…
Możnaby zapytać dlaczego, możnaby dociekać, tudzież próbować rozwiązać ową dość intrygującą gordyjską sprawę. Więc na razie wyjaśnijmy, że Wiedźma Wrona Pożarta cierpiała na pracoholizm, no i trzeba ją był odpocząć, a to był jedyny na to sposób… oczywoście były i elfy, które trzymały ją za wszystkie dwadzieścia jeden… a nie ten to nie ej, więc dwadzieścia palców… Dlatego ją unieruchomiono. Znaczy wzajemnym sumptem. Niepracowanizm narzucony.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Pocałunek ciemności” – … ha ha ha… No dobra, do tej serii wróciłam po latach, bo lubię sposób pisania Hamilton. Jakoś tak, no lubię no. I ten świat, w którym magiczność i magiczne stworzenia ot tak sobie żyją i chodzą i nawet celebrytami są i w ogóle. Jak sobie pomyślę jak fajnie być by mogło, to aż mnie korci sprawdzić, czy by się jednak nie dało tak u nas już teraz, a nie w niedalekiej przyszłości dopiero, chociaż przecież książeczka i seria lata swoje ma, co nie?
Ekhm, więc o seks chodzi. Ha ha ha!!! Tia, przed Greyem też pisano o bzykaniu, chociaż pewno wielu z Was w to nie wierzy… i to jak pisano. Nie żebym była koneserką, bo przecież raczej pruderyjnie przerzucam strony i odsuwam od siebie kolejne sceny, bo w końcu ile można no… jakoś ja nie mogę wiele. Więc dlaczego? Dlaczego czytam? No dla świata no. Dla wyuzdanych sidhe, cudownych trolli i skrzatów i gnomów. Dla owej lekkości, uśmiechu i totalnej sennej ekspansji poza lustra…
Nie, to nie jest sztuka. Gdzie tam, jak seria o Anicie Blake fascynuje i biegnie, tutaj w każdym moemencie ktoś może cie bzyknąć… znaczy główną bohaterkę no! Wszyscy co ja bzykają piękni są oczywista szalenie a i ona sama pewno sroce spod ogona nie wypadła. W końcu królewska krew co nie? I mieszanka sidhe i… wielu innych elementów, z którymi nie do końca jej elfowość w parze idzie.
Dla takich co lubią ładne sceny albo tych, co lubią jak ja wymijać je, a pośmiać się z tego ile razy można śmierci i… penisom umykać! A to wsszystko dopiero się rozgrzewa!!! No wiem jak to brzmi, ale w końcu i erotyka i akcja frunie i dochodzi… znaczy dochodzi do pewnego etapu, gdzie nagle może już ino dojść do końca.
Hihihihihi…
Siedzę i gapię się w morze.
Piękne takie, no najpiękniusieńszejsze!!!
Cudne niebieskości morskości, błękity i inne tam blue, granaty i przebłyski lekko niebieskawych bieli. Fal wielkich nie ma, a jednak atłasowatość marszczy się, jakby się schudło lub przytył morzu. Bo wszystko lekuchno pomarszczone, tak troszeczku zwirowane, zawichrowane. Ale żeby nie było, nic poprute, o nie! Gdzie niegdzie na wciąż odsłonietych odpływem skałkach siedzą sobie i mewy i kormorany i wrony też… jakoś nie mają problemów ni z seksimem, ni z rasizmem, czy nawet jakąś powariowaną, modną ostatnio tolerancją. Bo serio nie ma miejsca na tolerancję! No jak to!? Przecież inność wpisana jest w gatunki i rasy, w odmiany, rzędy i takie tam królestwa inne. Są i mutacje i wariacje, więc co tu tolaerować… przecież normalności nie można tolerować, no kurde weźcie, tożto sprzeczne jest!!! Więc siedzą sobie ptaszki i nic sobie nie robią z tego co z kim, a i dlaczego w tym gnieździe i skąd wziął na te kurna odlotowe, różowiuteńkie firaneczki, co? Zwyczajnie…
A może to Morze?
Może Morze łagodzi obyczaje wszystkim? Bo jak tak siedzę i gapię się i oddycham, no i przełykam pewno, czy coś… I chyba dobrze mi, chociaż staram się tego do rozumu nie dopuszczać, a już słowo „szczęście” usunęłam z katalogu, ze słownika i z definicji, bo czasem lepiej wiecie, nie zapeszać. Patrzę na te ptaszki, na te skały, co wiedzą, że zaraz je fale przykryją, ale na razie cieszą się dziwnie ociężałym, wrzącym, a jednak jakby i dymnym jednocześnie, słońcem. I dobrze chyba jest? I im i mi, chociaż sęk jakiś, a raczej dziura po sęku wcina mi się w prawy półdupek. Boleśnie. No ale… dla Tubylców ławeczek kurna nie ma. Te cudne ze stolikami pochowali już… ino dla turystów kurcze… ech no nic, trawa też dobra i kamyk.
Ja tu siedzę i cykam fotki, na kamiennym molo, wel porcie, czy jak to zwą ci, co wiecie no pływają bez rzygania i innych obstrukcji zewnętrznych… siedzi sobie przepiękna pani o krótkich siwych włosach. Właśnie wylazła z wody. Nie ma ogona, ale jakoś nie wydaje mi się, by była do końca bezogoniasta. Ma w sobie tą cudowną, piękną pogodność i spokojność. Nie zwraca uwagi na to, co dzieje się za nią, tylko na wodę, na mewy i wrony i kormorany i co tam jeszcze sra, wyleguje się i dźwieki robi… i piórka rozrzuca dookoła. Podążam za jej wzrokiem… znaczy wiecie, okiem rzucam i prawym, a potem i lewym i co widzę? A idzie sobie po murku wrona szara. Jedna z tych moich. Dumna i zadziorna, odważna i na pewno coś kombinująca. To po prostu się czuje, ale i widzi w tym jej dostojeństwie. Każdy krok to najpierw dziób, szyja i reszta do przodu. Jakby płynęła przez te morskie bryzy. Jakby czyste, promienne lekko powietrze było czymś, co stawia opór, a może raczej się przed nią rozstępuje? Takimi kłębami? Albo może ktoś do niej zagaduje, taki niewidoczny? I tak idzie… dziób, szyja, reszta ptaka. Pazury lekko szemrzą stąpając po granitowych kamiennościach… wymija dzielnie siedzące mewy, jakby ich nie zauważała, ale i one chyba raczej nie zwracaja na nią uwagi. Jedne siedzą, inne stoją, a wrona co? No wrona idzie dalej…
Patrzę jak wymija szarości i biełości i owe cudowne nagietkowe dzioby, często zakończone dziwnie krwistą plamką. A wrona nadal samotna idzie… dokąd jednak dojdzie? I czy dojdzie w ogóle? A może idzie tylko dla iścia, ot taka tam gimnastyka, a może jednak z tymi szaruszkami jest coś takiego, co je do ziemi bardzo ciągnie… bo często widuję je nie latajace, a kroczące niczym królowe, cesarzowe, czy nawet papierzyce jakieś? A może i arcybiskupice? Czy coś? Idzie i idzie, mrugnęłam i już widzę tylko jej pazury na tle błękitu nieba, odleciała… nie doszła?
Pani o siwych włosach nie ma… zniknęła.