„Wielkie poruszenie w wiedźmiej okolicy w przypadku Wiedźmy Wrony Pozartej Przez Książki, zwykle interpretowane jest poprzez rechot. Znaczy jeżeli ktoś się śmieje, wiadomo, że z Ptaszydła co nie? Bo albo się ono znowu ućworniało, albo w pozycji urągającej bogom wszelkim, grawitacji i siłom fizycznym, robi zdjęcia… No dobra, jeżeli nie to, to na pewno atak jakiś, wredne smoki, zbocozne zombie i wampiry kłami klekoczące, upierdliwe elfy? A może wściekłe krowy i poćwornione pegazy, do masy wspólnej z nawiedzonymi stokrotkami i sikorkami z innej bajki? Albo krasnale, co się kocimiętki nażarły… Nie to? Hmmm? No to chyba chodzić może ino o coś spożywczego, ale serio trza być super zboczeńcem, coby chcieć wiekowe Ptaszydło zjeść. Gotować, przeżuwać, wydalać… ble!!! Też nie to? No to jeżeli wciąż zaczepiasz Wiedźmę Wronę musi chodzić o drogę, musiałeś się zgubić i zwyczajnie nie ma nikogo innego, albo nawet z kamienia ino łzy płyną, bo przecież… że co?
Że jak?
Spotkanie?
W ogóle dzień zaczął się piętnastego dziwnie.
A wszystko oczywiście przez technikę z niewyparzonym… ozorem lub zaworem? A może raczej nienasmołowanym kółkiem, zawiasem, czy innym kólkiem i nitem? Coś jeździło po polu i śpiewało, piskało, treliło… no niczym ptaszencje na świeżo wysianych bruzdach. Trelliło i ćwierkało, jodłowało i dzwoniło, a to oczywiście od razu z Wyspy przywiało potok malutkich lataczy, które obsiadłszy małą Chatkę Wiedźmy zaczęły się głośno bulwersować.
Zaskrzypiał wiekowy dach, obruszyły sie odrobinkę cegiełkowo barwne dachoweczki, wszystko nagle stało się cięższe, a ponownie starająca się przyłapać troszkę snu Wiedźma Wrona, zawyła z bólu i niezrozumiałej wściekłości. Trzeba było tę sprawę wyjaśnić, jeżeli miała sobie pospać, bo wiadomo, że w nocy znowu spisywała nuty wypływające z Chowańca, który co jak co, ale komponować nie chce przestać. Dlatego zebrała się w sobie i nie bacząc na to, że miała zaiweszone na cielesności ino różowe gacioszki w szare kropeczki i małą koszulkę niezbyt otulającą, wyparowała na trawniczek z różami, na zieleności ziołowe i zadarta wzburzony i utargany łeb.
Najpierw całe ptasie plemię zaczęło się rechotać. Bo w końcu i było z czego, czyż nie? Widok fałdek i brzuszka, te cukierkowe półdupki i udka do obgryzienia, a potem jedno przez drugie ptaszencje zaczęły się uskarżać. Że spać im nie daje, a nawet latać, że dzieci się boją, że młodszych to naprawdę dołuje i ogólnie w takim hałasie żyć i latać trudno, a poza tym błędy robi, no i jak przeklina ta maszyna!!! Jakby jeszcze po prostu coś nuciła, byłoby okej, ale ona przeklina i to całkiem mało poprawnie, a jak wiadomo małe ptaszki mają jak najbardziej mało wyparzone języczki, więc o czym ćwierkają, no wiedzą z krwawej autopsji i nekropsji.
Wyleciała Wiedźma Wrona przed Chatkę, i krzyczeć zaczęła, a ci na polu dziwnie sobą zajęci nic z tego sobie nie robią. Więc opluta jadem obróciła się na gołej pięcie, wróciła, wpadła do Spiżarni i zaczęła coś miotać i gnieść, coś lukrować… a smród spojawił się dookoła niej wielki i już miało plemię ptasie zparotestować, że niby sobie odlecą, że może to wcale dobry nie był pomysł, gdy ona wypełzła z czerwonwo-rdzawymi palcami, oblepionymi, ociekającymi, a nawet w dziwnych formach niesionych parującymi, a i dziwnie rumianą twarzą…
… z lepiącymi się włosami…
Ptaki uciekły.
Właściwie wszyscy gdzieś dali dyla i nikt nie widział jak częstowała pracowników cudownymi mordoklejkami, jak usypiała byty cielesne i metalowe, by samej znowu śnić o tych cudownych panach z leśnej głuszy, o najprzystojniejszej Pielgrzymce Maszrumów, którą dane jej było oglądać. O kapelusikach wilgotnych, trzonkach prosty i twardych, koroneczkach dookoła nich i kropeczkach…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Recenzja: „Podróż do Portofino i inne przygody”
Książki!!! Amciu amciu amciu… A co, nawet ja czasem zbaczam na babską stronę życia, by lepiej rozumieć codzienną tych… normalniejszych…
Ostatnio zmrok nie tyle zapada, co raczej… jakoś tak otula wszystko. Dziwnie nazbyt szybko, jakbyśmy wciąż siedzieli w tej sferze jasnych nocy i szalonych dni, a to przecież już połowa września. Spokojność rządzi. W końcu Wyspa tylko dla Tubylców, a co za tym idzie… zmiany. Bo w końcu u nas jakoś zmian nie wprowadza nowa pora, nowy czas, czy narzucone odgórnie prawa, a właśnie sezon. Ten napływ osobników z magicznego zewnątrz, spoza owej drugiej strony lustra, dziwnie mlecznej, istniejącej, a jednak jakże dziwnie nierealistycznej, o której wiemy, że istnieje, wiemy, że wielu stamtąd przyszło, by osiąść tutaj, ale też zdajemy sobie sprawę z tego, że przecież tak łatwo o zewnętrzu zapominają… więc czyż jesgo istnienie jest naprawdę prawdą, czy jedynie ułudą? A może to jednak Avalon?
W sklepach, z których już tak niewiele jest wciąż otwarych, pustka się pojawiła. Pustka dziwna, jakaś taka specyficzna, z jednek strony ulga, a z drugiej oczekiwanie czegoś… czegoś innego, czegoś dziwnego, zaskakujacego. Czegoś, co w rzeczywistości pojawia się z końcem każdego lata, a jednak zawsze pozwala o sobie zapomnieć… nowości, zmienności, sezonowości. Może to i problem tego, gdzie przyszłam na świat, miejsca uzależnionego od turnusów i ciągłych nowości, a może to po prostu ja? Nie wiem, ale mi pasują sezony! Bo jakoś tak daje to wszystko kopa, jest się na kogo powkurzać, a nawet i pozłościć, a potem wszystko obmywa słodka, lepka, cudowna i gęsta swoboda… owa dziwaczna wyższość, możliwa wyłącznie dla tych, co wiekuiście żyją w wakacyjnych miejscach, które kochają. Owa wyższość spowodowana tym, że dla nas nic się nie skończyło. Dla nas wciąż wakacyjność trwa…
Tak, dla nas wakacje trwają… i po pracy wciąż możemy udawać, że nas pęd świata wcale a wcale nie dotyczy… wcale.
Homo islandus jest osobnikiem specyficznym i właściwie wyznacza się tyle rodzajów owego osobnika ile wysp na świecie. Bo przecież owe skrawki lądu, tak subtelnie ograniczone połączeniem, tak rozłączne, a jednak miejscami podobne, przystające… tak rowiązłe, a jednak się zakochujące raz i na zawsze… owe skrawki lądu są rozmaite. Nie ma dwóch takich samych. Nie ma nawet dwóch podobnych, chociaż wam się wydaje, że wiecie o nich wszystko. Bo jeśli zobaczyliście jedno, wiadomo, spece z was od razu od wszystkiego, czyż nie? Ekhm, więc może załóżcie, że mam rację, a potem wysilcie te pozostałe, zagubione komórki mózgowe? Pozbierajcie je spoza przestrzeni międzyusznych, wysmarkajcie, wyłzawcie i wypoćcie, wygrzebcie patyczkami niczym miodek z uszek… zwyczajnie tak, nadzwyczajnie.
Tubylec wyspowy zwykle gdzieś ma modę i nakazy ogółu. Łazi w dresach, ciuchach zeszłej epoki, rzeczach wyraziście wygodnych, a nie upiększających. Myje się, ale też nie pacykuje i wciąż ino patrzy i wącha… Nie, no pewno, że i pośród nas są owi faszioniści, ale przecież tak szybko stąd uciekają. Atypowi do granic możliwości najczęściej tęsknią za czymś nieopisanym, nie przyjmując do siebie tego, że mają tutaj wszystko to, czego im potrzeba… bo zresztą bycie udręczonym i ugniecionym jest teraz w modzie, czyż nie? Ino marudni krytykanci są w stanie zyskać bogactwo i sławę i kasiorki trzy kobiałki… a może i coś jeszcze? Żeby nie było, tutaj też są marudni osobnicy i ci dziwnie nieprzystający do Wyspy, oj pewno, a i nie do końca wiadomo dlaczego Pani Wyspy ich tutaj wciąż trzyma, czemu nie puści z rykiem burzanów. Aj i może dla rozrywki, może dla pokarmu, jasne jest… że rozpoznać ich można po owej niezatrzymywalności. Zwyczajnie nie zamurowywuje ich nagle, słup soli ni żona Lota ich nie obrazuje wsobnie, oj nie… nie zapatrują się ni z tego ni z owego na morze, na drzewa, na obłoczki pląsające i góry… na słonko, na chmurki, na fale, na dachy, na kamienie, na roślinki… na zwierzątka, dziwnie nucące, popiskujące w rytm uderzeń serca…
… bo homo islandus rozpoznać można po zapatrzeniu w swój świat…