„Od jakiegoś tygodnia na zagraconym, spowitym milionami welonów tajemnic, wrót do innych światów, szaf i dziwnych, zdartych butów, skarpet, śmieci wszelako różnorodnych, luster pobitych i tych dziwnie zmasakrowanych, różdżek, kapeluszy z piórkiem zdolnych pomieścić miliony żyć…
No po prostu wiecie, na tym zwyczajnym i zapełnionym, na strychu zakurzonym i zapajęczynionym, słychać było dziwne terkotanie. Terkotanie inne od zwyczajowych kroków i popiskiwań, od dusz, które wyprawiały swoje harce i tańce, od tych zakamarków pełnych wosku z czerwonych i czarnych świec, no i oczywiście mysich królestw i podgryzanych ciasteczek… od okruszków wszechświatów, które nie zdążyły się jeszcze wypełnić… terkotanie.
Terkotanie jakże melodyjnie, przypominające stukot tysięcy obcasów, o bardzo wyczulonych końcóweczkach, ostrych, dziwnie dotkliwie raniących podłoże, które jednak zdawało się być z tego dość… zadowolone. Stukotanie rytmiczne, jakby wszystkie te obcasy, chociaż słyszały każdy z nich całkiem inną melodię, potrafiły się zjednoczyć, poruszać w jednej, wspólnej nucie.
Dziwne terkotanie…
Do owej muzyki pokrętnej, zaskakująco mało rozwijającej się, a jednak wpadającej w ucho, jednoczącej się z tym, co tam w tworze mniej lub bardziej żywym… biło, więc do niej, nieskomponowanej, a jednak posiadającej swoich mistrzów tańcowała igła z nitką. A dokładniej wiele igieł i wiele nici w splątaniach i zamotaniach splotów, w skrętach i węzłach, bez przecięć, które nie mogły mieć tutaj miejsca… wszystko miało trwać dopóty, dopóki nie skończyły się nici i nie stępiły, nie połamały, igły. Zwyczajnie, do rytmu przęślików i turlania się szpulek… tańczyły.
One siedziały pod ścianą wzbogaconą w okno tak, że wchodząc nie można było rozpoznać kim, czy też czym są? Trzy kobiety, trzy cienie, albo tylko trzy ciemności obwiedzione światłością… Przy bliższym poznaniu widocznie połączone węzami rodzinnymi, a jednak jakze rozmaite. Stara i młoda i ta, która mogła być i jednym i drugim… Istota pomiędzyności, pośredniości, przejściowości… Tkały. Zwyczajnie. Przędły, całkiem ostrożnie i plotły. A krosna wydawały ten dziwny, hipnotyzujący dźwięk, a ich oddechy zanikały w świetle padającym z okna za ich plecami. Wszystkie trzy wysokie i długowłose, ale też przystajace swoim latom.
Najmłodsza zadziorna i odważna. Jej nić zawsze była trochę krzywa, jej tkaniny nigdy nie były doskonałe, ale miała w sobie tą odwagę, by po prostu nie zwracać na to uwagi, albo też zwracać aż za bardzo… Przejściowa, o skórze lekko zmęczonej, dziwnie wystarszona swoimi działaniami, wciąż szukająca wokół siebie pomocy. Najstarsza, której długie, siwe włosy zostały związane w zgrabny koczek i ozdobione woalką. Była tak cudownie… młoda! A nożyce w jej rękach tak ostre. Przędły, tkały, a potem wycinały… ale nie było nikogo, by coś z tego szyć… Zresztą Najstarsza chyba nawet na to nie liczyła, tylko ze skrawków i okrawków, dziwnie splątanych, nadmiernie barwnych, po prostu dywaniki dla IKEA plotła. Na eksport… handmade z życiem.
Każdy z nich one and only, one of a kind, każdy specyficzny, oryginalny, specjalny i niepowtarzalny. Każdy wciąż jakby bijący… a może to jednak tylko krosna biły? Bo przecież od tej rytmiki można było przejść w dysonans.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Kafejka U Lunatyków” – … bo lubię. Lubię dostać to, co zamawiałam!!! Czyli sensację, wampiry i wilkołaki. No i oczywiście jakieś tam wszelakie problemy i zawirowania w owej społeczności, w której byty zwane magicznymi i ponadnaturalnymi są… normalnością. Trolle, wróżki, krwiopijcy i futrzaki. Od wyboru do koloru, co sobie wyobrazisz, co znasz z mitologii, to jest!!! Jak nag taki na przykład, zwykły, całkiem niewiele skomplikowany…
Anita Blake wkracza w kolejną fazę swojego życia… miłość. Problem z miłością i zaręczynami może być jednak taki, że jest ktoś jeszcze. Znaczy jeżeli wybrałaś futrzaka, zostaje pewien wampir, który ma dziwne problemy z twoim wyborem i zmusza cię do randek… do randek z nim i z nim, znaczy… inaczej go zabije! Znaczy, będąc narzeczoną futrzaka trzeba lawirować pomiędzy kłami i pazurami, bo inaczej można stracić wszystko łącznie ze swoim życiem… szczególnie, gdy się tak bardzo lubi zawsze mieć przy sobie coś do strzelania! Jak ona…
Kolejny problem policyjny, znaczy kryminalny, do tego problemy sercowe, no i jeszcze robota… zagrożenie czuwa i stręczy na ciebie każde zło większe i mniejsze. Oj Anito? Czy ci nie żal? Chyba nie? Ale czy wiesz, na co się porywasz? Czy wiesz co z tym będzie? Czy możesz marzyć o białym płocie, domku i dzieciach?
Jazda bez trzymanki, nie wymagająca nazbytniej zadumy, aczkolwiek konsekwentna!!! Po prostu to, co zwykle. Źli ludzie, dobre potwory i odwrotnie. A we wszystkim jakaś zaplątana, katorżnicza linia magii i trochę… seksu!
Pada.
W każdej kropli deszczu zdaje się zawierać wyspowość Wyspy. A ona oczywiście kanibalistycznie się karmi… sobą. Z drugiej strony, to przecież jeżeli ona jest czymś tak doskonałym, to czym innym mogłaby się nasycić? Wygrywana muzyka zdaje się usypiać owe ważności codzienności. Owe wszelkiego rodzaju napędy, które zmuszają nas do dziwacznych postępków i szalonych, pokrętnych pragnień. Opada na nas dziwna, mokra pogodność i spokojność. I nawet te dziwne, jakże nie pasujące do pory roku pogrzmiewania unoszące się na granicach ludzkiej słyszalności, nie są niczym niepasującym do dzisiejszego dnia. Do tej soboty. Po prostu tutaj wszystko ma jakiś cel i zadanie. Nic się nie marnuje, nic nie jest zbędne!!!
Deszcz.
Wilgotności, Kropelki życiodajności, albo zwyczajna upierdliwość wpadjaąca za kołnierz i niwecząca plany weekendowe. Bo przecież miałem wyjść na spacer, no pobiegać miałem, ale nawet zimny deszcz, który tak bardzo chłodzi i wyślizguje nawierzchnie… nie powienien mnie tak zniechęcać, a jednak, nie mam siły. Jalby wszelka magia dziś pochodzić miała w moim domu tylko z łóżka? On się nad tym zastanawia i ona. Chociaż żadne z nich nie powinno sobie nad tym głowy łamać, bo i po co. Ona Wyspa dała nam deszcz! A to oznacza zwolnienie z codzienności!!! Idź się zabaw człowieku, dziury w całym nie szukaj, no na co jeszcze czekasz? Co ja ci mam prąd wyłączyć, cobyś rzucił te komputery w cholerę?
A telefon zdeptał?
Czasem się zastanawiam co jest takiego w tym deszczu, że daje jakieś odgórne rozgrzeszenie, nawet na czas suszy. Że nawet jak już chmura przejdzie, a krople na pojedynczych źdźbłach trawy wyschną, to wciąż w nas jest. I nie chodzi tutaj o to, że składamy się aż w tylu procentach z wilgotności. Nie!!! Jest w tym coś więcej. Jakaś komunia i modlitwa, błogosławieństwo i obietnica wiecznego, szalonego i całkiem mało nudnego życia…
Coś więcej.
Jakieś kościelne pielgrzymowanie, ale wiecie, tak w drugą stronę. Z owych zbyt dalekich niebios, ku grzesznej, zwykłej, ciekawej wszystki pokus… ziemi. Owej prostej i codziennej, zmiennej może, zdolnej pokonać góry, ale czy i zdolnej pokonać samą siebie? Może chodzi o boskość, zwykle niedostępną, zwiedzającą życie swoich tworów? A może jednak o coś innego? Może to wszystko to grzeszność, której czystość i boskość są tak bardzo spragnione? I chociaż mogą odwiedzać ją tak często, chociaż przecież są tak bardzo jej świadome, tak bardzo jest ona i ich działaniem, to jednak… wciąż nie mogą w ową barwność grzeszną uwierzyć? Nie dociera do nich, że są w stanie stworzyć coś tak pokrętnego? Owo dobro i zło, zmieniające strony i żonglujące definicjami, w rzeczywistości, w swojej istotności, są jednym i tym samym.
Deszcz… ot taka sobie zwyczajność…