„Zostawiają je… może i nieświadomie, może i całkiem bezmyślnie, a może okrutnie i z premedytacją? Pozbywają się jak misia, któremu odpadło oko i już nie jest taki miękki jak kiedyś, jak figurka, która wyblakła, a w której, pustotą własną wezbrani, mało koorowej, ale wciąż będącej sobą, nie są w stanie ogarnąć cudowności wspomnień… pamiętać bez jarmarcznych barw…
Porzucone.
Pozostawione na pastwę wszystkiego i wszystkich, nieznajomych i zapomnianych, okrutnych i niewidzialnych, znośnych i tych… o których nikt nie dba. Maleńkie takie, niektóre jeszcze tak słodko puchate, krągłe i maciupcie, niektóre jeszcze noszące ślady tulenia i cierpliwych pieszczot, łez i innych wydzielin, z tymi oczkami, szklistymi, błagającymi… Małe Ostateczności Okruszki. Tak po prostu zostawiali je. W jakimś momencie urlopu, gdy Wyspa naprawdę wtargnęła w tożsamość przedstawiciela Turyścizny, gdy naprawdę wiedziała już co z tym kimś zrobić, jak go przerobić i wykorzystać, naprawdę odsączyć oni jakoś, całkiem podprogowo, całkiem podejrzanie, naprawdę tuzinkowo… zrzucali je. Maciupeńkie kawalątka własnych tożsamości. To, czym byli, ale już nigdy nie będą, ale też i te niespełnienia, niespełnione marzenia i zawiedzione nadzieje… Po prostu to tak zwane niepotrzebne, co jednak tak naprawdę, było esencją nadmierności. Straconym złudzeniem.
Odziana w swoje nowiutkie, różowiutko cukierkowe, lekko niby fuksjowe, niby coś tam zabieklony karmin adidaski, Wiedźma Wrona Pożarta brała koszyczek i wybierała się… nie, nie na grzyby, ale właśnie na Okruszki.
– Wygląda jak silnie postarzony i zmodyfikowany genetycznie Kapturek Posiwiony… aczkolwiek w wersji trzydzieści lat po wilku – chichotał Chochel, który ostrożnie i uważając, by nie przydepnąć kulturalnie kulającej się u jego kostek małej, uciętej główki, Ojeblika, niósł wielki, wyłożony najbardziej nową bawełnianą ściereczką koszyczek. Po ostatnim porwaniu i dziwnych spotkaniach, do jakich oczywiście Wiedźma Ptaszydło miała wyskokowo wybitny talent, Pan Tealight postanowił, iż zawsze, w każdej sytuacji Wrona musi mieć kogoś przy sobie. Na szczęście w łazience zawsze siedział Bulgot, więc z tą sferą małej tajemniczości, było okej. Nie trzeba chyba nadmieniać, że wszyscy odetchnęli. Jednak co innego spacerować razem, a co innego się wzajemnie kurcze podcierać, co nie?
Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki – znowu na odwyku – zbierała je. Tak po prostu, w owym dziwnie matczynym odruchu dosercoprzytulania i kotka i pieska, włochatej dżdżowniczki i maciupkiego ptaszka. Po prostu brała łkające, popiskujące kłębuszki, głaskała, całowała we włochate, maleńkie uszka, ocierała smarkowe noski i łzawiące oczka i pakowała do koszyka. A w koszyku się tuliły one do siebie, nie bacząc na to skąd który pochodził, z jakiego ludzia odpadł, wiedziały, że teraz to już dobrze będzie, bo tutaj to chcą każdego… A Ojeblik, mała ucięta główka nuciła im kołysanki o „Wojtusiu, co Czarownicy dobrze smakował” i o „Łykowatej Małgosi, co się w tort zmieniła”… bo wiecie, słowa nie są ważne, nie zawsze.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Kości są wieczne” – … antropologia. No lubię, nic na to nie poradzę. Chociaż tak wiele mają do opowiedzenia ludzie w owej luźnej postaci, są tak cudnie cisi i dziwnie zrezygnowani, wzbudzający matczyne uczucia nawet we mnie… że po prostu kocham kości. Dobrze objedzone jednak.
Czy to wciąż człowiek, gdy już go podobno nie ma? Materiał biologiczny ino, czy jednak opowieść? Tylko zbrodnia? A może jednak historia czasów, ludzi i ich dziwacznych często, marzeń? A może pył i nicość…
Tyle prawd ilu zwolenników, a przede mną skończona ostatnia powieść Kathy Reichs. Jak dla mnie najbardziej przewidywalna i niestety dziwnie pusta, potraktowana po macoszemu, chociaż co do faktów wiadomo, przyczepić się nie można… jednak co do fabuły, ekhm, aż nazbyt bardzo!
Znalezione zmumifikowane, ale i świeże, szczątki nowonarodzonych dzieci od razu wprowadzają zamęt pośród badaczy i policjantów. Maleńkie ciałka zdają się skrywać tak wiele tajemnic, ale czy rzeczywiście prowadzą tylko do jednej, zwyrodniałej matki… no bo przecież nie można myśleć inaczej, czyż nie? (Wiem, że jestem paranoicznie czuła na tym punkcie, ale tak, ja myślę inaczej i może dlatego od razu dochodzę do sedna sprawy, a cała reszta jest drogą przez mękę?) Do tego dwaj, cieleśnie także znajomi naszej bohaterce mężczyxni, pakowanie się w nie swoje kłopoty, jeden zadziorny malec, który serio „staruszką” podbił moje serce i… świat. Świat zamkniętej społeczności i wielu tajemnic. Oczywiście nasi bohaterowie wepchną się tam na siłę starając się zbawić świat… więc… skupiłam się na kościach, a te chociaż małe, intrygujące. I do tego skały, rozprawy dotyczące kamieni, też i tych bardziej świecących, ekologii, praw ludzi i ludzi pozbawionych owych praw… Po prostu wszystko i nic w tym maleńkim tomie. Nadmiar wieści historycznych, które każdy myślący mógłby sobie wyggoglać i zbytnia oczywistość faktów… To nie to co „Deja dead”.
Akcja się mota i ślamazarzy, dokładnie wiadomo kiedy i kto wpadnie w jakie tarapaty, a już wstawki patriotyczne w tej części zebrały we mnie wymiotną falę… nie polecam.
Słońce jest takie dziwnie ociężałe i w jakimś pokrojonym humorze chyba. Wcale się mu zresztą nie dziwię. Przez tydzień padało, temperatury nastostopniowe, a teraz mu nagle znowu każą wyłazić i palić? No po prostu zbrodnia!!! Pewno już sobie zaplanowało Słonko jakieś wakacje, ale nie, wyrwali je z hamaka i zagonini do nadgodzin! Ech! No świat jest okrutny widać i dla samego siebie. Jakiś kurcze Grey z niego, czy inne szaleństwo klepania się po pupci bacikiem? Widać może i świat ma normy jakieś do wypełnienia. Musi się pokazać przed Radą Wielką Światów i przed Głównym Kacykiem? Wykazać się może i musi, nie wiem, pobrylować, dać łapówkę? A może mu dodatacje cofną na nowe szaty drzewne? Albo jak nabroi, to dorzucą mu ludzi, tych takich mniej interesujących, owych upierdliwych, co to ino oddychać umieją, aczkolwiek nie do końca sobie sz tego zdają sprawę… co nie przeszkadza im oczywiście oceniać innych. Bo i czemu nie. Wszyscy przecież tak robią, czyż nie?
Biedny ten mój świat. No współczuję mu, jeżeli przed innymi musi się tłumaczyć z kup stworoznych innymi dupami, piórek nie tak opadniętych, rzeczek nie tak drążących sowje własne korytka, zajęcy skakających nie przez tę samą nogę, a może i wron, które postanowiły dziś nie krakać? Kto to może wiedzieć? Zwykle… zwykle ostatnio to najmądzrzejsi w danym temacie są ci, co owego tematu nigdy nie tykali. Ci jednak, co to słyszeli, więc od razu są pewni tego, że winni się wypowiedzieć… Bo przecież każdy ma swoje zdanie. Ale ze zdaniem jak z religią i penisem. Fajnie je mieć, ale machać nim przed cudzym nosem już chyba raczej nie do końca, co nie?
Podchodzi do mnie ktoś i mówi mi oczywiste… wiecie co robię? Już nie tłumaczę. Już nawet nie zwracam uwagi, wkładam słuchawki w uszy i udaję, że mnie nie ma, że to nie ja… że tak naprawdę, jeżeli nie widzę i nie słyszę, to tego nie ma, no nie może tego być. Jeśli nie utrwalę na zdjęciu, to się nie spęłniło, no bo przecież jak by miało? Nie mogłoby, co nie? Nie mogło… Nazwali mnie wysoko noszącą nos, brodę zadzierającą? Wywyższającą się? Nic to, popłaczę pod stołem i będę unikać kolejnych dróg. Serio się da, naprawdę… w końcu wielu i tak woli tylko siedzieć, a nie chodzić.
Wyspa też kurcze ma takich, co to niby o niej wszystko wiedzą, a jak tylko sezon się kończy, to kurna na Majorkę… Zdrajcy!!! Może i ona jak ja, czasem udaje, że jej nie ma. Uśmiecha się, bo przecież wpojono jej to durne wrażenie, że wszystkim kurna dobrze ma być… a sama potem weźmie radosną pigułkę i już… nie będzie jej lepiej, ale przetrwa. Ten dzień i następny, aż się skończą dni i noce przejdą też. Bo w końcu Wyspa, poza owymi czadowymi mocami, to nie różni się miejscami wiele od typowej baby. Takiej wiecie dość starego sortu. Kiedy to jeszcze wolno było oczekiwać, iż nazwą płcią słabą, otworzą drzwi, koniem podjadą pod ganek i zanucą balladę, albo wspinać się będą po wieży, gdzie nas zamknął przebiegły ojciec, co córek miał osiemnaście i serio musiał jakiś sposó na reklamę lepsiejszy wydumać i… po prostu porwie. Powie, żeśmy ukochane i tak dalej, żeśmy jedyne i piękne… nawet wtedy, gdy zasmarkane, zakaszlane i ogólnie mówiąc zapryszczone, wcale nie mamy zamiaru takowymi się nawet zdawać…
Może i Wyspa czeka na jakiegoś księcia? Nie żeby nie miała dobiegaczy jakowyś, bo przecież i ma, wciąż jest jakaś taka rozkochanie zakochana… ale czasem rzeczywistość wymaga wzmożonej działalności snów! Może to właśnie jest taki czas, w którym trzeba chociaż duchowo umknąć owym Kapłanom Wszystkowiedzącym, owym Bohaterom Zwańczosamym… tych im wielkachnym ego umknąć, owym podszczypującym kanaliowym cnotom wszelakim, co się ostatnio dziwnie znoszone, zmurszałe, jakieś numrowane stają…
Może to czas?