„Przybył o tym dziwnym świcie, gdy mimo pewnej jasności, wszyscy wciąż, albo dopiero cokolwiek, śnili… Tak po prostu przybył. Bez zapowiedzi, fanfar i wszelakich zgniłkowatych, fałszywych powitań. Zauważony tylko przez stadko mew na skałach, zażywających kropelkowej burzanów kąpieli i kilka Wron Strażniczek, które oczywiście w ciszy, jakze zaskakującej, nieskrzeczącej, od razu poleciały zgłosić ów fakt Panu Tealightowi. Niezbyt zaciekawił jednak kogokolwiek. Trolle w porcie całkiem odruchowo pomogły mu skryć jasną, lekko miedzianą łódź na wolnym miejscu. Cumy rzucono, kotwica jest gdzie być musi… ale co z nim? Czy zejdzie z pokładu? Czy się odważy? A może na kogoś czeka… może jednak ktoś przybędzie?
Wysoki, szczupły, w dziwnie nadmiernie poddających się wiatrom, pstrokatych szatach. Jakby wszystkie krajki i wstążki wszechświata zleciały się tylko po to, by okleić jego wysokie, chude ciało. Nawet w długich, rudych włosach miał wplecione, bardziej srebrzyste, bardziej złociste, bardziej połyskujące… Wszystkie razem plątały się, ale też i pozostawały tak oddzielone, tak specyficznie autonomiczne. Tworzyły całość, ale też i pozostawały sobą. Przykrywały, ale zarazem coś innego odkrywały, pokazywały wszystko i skrywały to samo. Tylko dlaczego?
Tylko co?
Wiedźma Wrona Pożarta wiedziała więcej niż zdradzała. A jak zwykle małomówna, dziwnie skryta, sprzecznie zmarszczona… tylko dziwnie zagryzała wnętrza ust. Jakby coś kombinowała. Coś większego, niż codziennie, coś bardziej bolesnego może, a nawet… coś niereformowalnego? Podpatrywała przybysza drżąc w owej oszukańczej jasności, lekko zezując i pomagając sobie aparatem fotograficznym. W jej stanie wzrokowym zoom był doprawdy wszystkim.
Czy on wiedział, że go podglądają? Może? Zresztą nawet jak wiedział, to przecież nie powinno mu to było przeszkadzać, chyba? Zresztą, cóż w tym złego, takie tam nieszkodliwe przecieć, zwyczajne antyczne nawet podglądactwo i wyobraźnia, nieco wybujała… ale nagle coś zabłysło, coś się schmurzyło dziwnie przy powierzchni, a potem… Wiedźma Wrona już nie była sama.
Stanął przy niej niczym pojarany, świecący wampir. Wiecie… nie wiadomo dlaczego, odruchowo jakoś, rozwarła więc paszczę i w stupor wpadła. A on szarmancko dłoń wyciągnął, przymknął jej lekko oślinioną żuchwę i szepnął:
– Na imię mi Sindbad. Sindbad Żeglarz!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Grzeszne rozkosze” – … mrał!!! Oto i jest początek. Ot ino takie wiecie tchnienie emocji… coś, co się dopiero rozkręci, co zacznie żyć, stanie się częścią was. Oto jest przygoda, którą czeka wiele zmian, zaketów, wiele niewyobrażalnych cząstek i fascynujących postaci… oto jest opowieść o Egzekutorce.
W świecie nie tak odległym czasowo, w całkiem znajomych teraźniejszościach życia coś się zmieniło. Wampiry, zombie, wilkołaki, wróżki i co tam jeszcze się wam marzy żyje i nawet jest pod pewną ochroną. Ale oczywiście też i rozrabia, więc jeżeli chodzi o całkiem zgodne z prawem, ostateczne uśmiercanie wampirów, to poznajecie właśnie tę, co się wie jak z kołkiem obchodzić – i nie tylko z kołkiem. Anitę Blake!
Oto jest początek serii niesamowitej. Pasjonującej, lekko sensacynej, lekko kryminalnej, ale i pojawi się w niej miłość, a co… Może i zaskakująca przeżywalność niektórych bohaterów daje do myślenia, ale co tam! Prawda jest taka, że do tej serii można się aż nazbyt przyzwyczaić, a gdy zerknie się na date pierwszego wydania zrozumiecie… skąd wielu współczesnych czerpało pomysły na swoich bohaterów.
To dość niesamowite zanurzyć się w świat z przyszłości, który opisanych został jeszcze w XX wieku. W świat całkiem dla nas zwyczajny, chociaż nie wszystkie gadżety jeszcze mają. Świat, gdzie aż nazbyt wiele jest możliwe, a śmierć… to seryjnie może być dopiero wszystkiego wielce początek!!!
Lubię tak patrzeć przez okno. Niby niewiele widać, ale za to ile słychać. Znaczy w ciszy oczywiście… bo jak się mieszka w Mniejszych Krańcu Świata, przez wielu przewoźników i wszelkich kurierów zwanym, całkiem swobodnie i bez nadnaturalnej kozery: Narnią, to tak jest. Po prawej jednorożce. Nie żeby nadmiernie za nimi przepadała, ale są. We wszystkich kolorach, jak się im widzi, jak się im marzy, to takie są!!! A i krowy co dają czekoladowe mleko i owce, co to runo mają jak wata cukrowa, albo takie mięciutkie czadowe niczym kocyczki. Niczym takie włoski delikatne, niczym puchy… bo i ptaki też są, jakie co się wam zamarzy, jakie co się wam z baśni przypomni. Żar ptak naparza się z jakimś takim dziwnym, wielkim dinozaurowatym, który to właśnie jajo zniósł. I to nie tyle złote, co bardziej jakby diamentowe, a w nim… znaczy z niego się wykluwają małe, przesłodkie, czyściuchne śnieżne kule, na takich cudnych, misiowych łapkach. Ale przemisiowe!!!
W wodzie to już w ogóle bogactwo! Syrenki i sarenki, jedne w toniach inne znowu na brzegu. Jelonki i walonki, no wiecie, jak kto lubi, jak kto chce, jak się komu widzi. Wszystko tutaj znajduje schronienie, każde wypowiedziane marzenie się spełnia. I chociaż jego stworzyciel dawno o nim zapomniał, dawno już go nie potrzbuje, po prostu już istnieć nie powinno, to tutaj ono jest i żyje i oddycha i pieje. Oj tak, bo ta chatka na kurzej łapce też jest. Aczkolwiek niektórzy mówią, że łapka z rosołu i strasznie lubczykiem w chatce trąci, ale komu to przeszkadza. No to do wody wracamy, bo utopniki mają tam dziś inspirującą zabawę. A pod mostem jak zwykle u trolli w knajpce zjeść coś można. A pewno, że magiczne… a pewno, że odlotowe!!!
Bo tutaj każdy po prostu może być… jakby Wyspa tak naprawdę posiadała miliony miliardów wersji swoich, dla każdego inną, dla każdego odpowiednią, dla każdego jedyną i najbardziej dopasowaną. Ale nie uciska!
Sierpień.
Ktoś by pomyślał, że jesień co jak co, po tak wrzącym lecie, to będzie jakaś czadersko bardziej kolorowa, a tutaj powrót lata zapowiadają. Jak tak można? Ja się na liście już przygotowałam, na owe wszelkie kolorowatości, na te cudowne, może i słoneczne, ale jednak nie nadmiernie wrzące dni, na owe wieczory długaśne, pełne jabłek i jarzębin i jagódek, a co… Znaczy nie dostanę moich fajowskich, zwodniczych podróżników wietrznych, owych bajecznych, tęczowych łódeczek? A co z tym całym aromatem jesiennym, owymi nocami lekko deszczowymi… ja tego potrzebuję! To jest moje i super, moje cudo przed zimą! Cudną zimę, nadzieję mam.
Czekam na kolorowe drzewa, na szelesty pod stopami, w końcu trawy połamane, na powrót nagie wszystko i te kształty… gałęzi kształty znowu takie pokręcone. Znowu takie czarowne. Dziwne wiadomości wysyłające do moich komórek, jesiennie mózgowych. Jakby wszystko to tworzyło jakąś opowieść, co roku nową. Co roku inną całkiem, co roku niesamowitą i dziwnie zmienną… gdy tylko wiatr przywieje. Gdy tylko ciemności poranka ponownie wszystko zmienią. Zeżrą tego bohatera, albo tamtego, z tym to pójdą w weki, albo w coś innego… pieczony, smażony, może jednak ciasto, nadziewany, luzowany, a może w polewie i posypce?
Zmienność jesieni, poddana o wiele mocniej świetlnym konceptom, które latem tylko bredziły o gorącu… urzeka mnie. Nostalgiczna dla wielu, dla mnie jest tylko i wyłącznie aktywnością ducha i ciała. Znowu człowiek może malować, jakby go kurna odetkali, czy coś. Przeczyścili może nawet, albo lewatywka, transfuzja z jagód, przeczyszczenie liści, lekki pilling z zaspanych pesteczek…