Pan Tealight i W głazie dziura…

„Pod rozmodloną skałą, w cierpiętniczo klęczącym w dziwnym zamyśleniu klifie, w owej wszelkiej sile wyrzeczeń i tkliwości, pełni kroplących się, a jednak nie znaczących twardości swą ścieżką, łez wiary… pod zboczem, na plaży, która w swej niezwykłej zwykłości jest li tylko zbieraniną nadzwyczaj niepozornie ruchomych skalnych, ale względnie obłych, zwodniczo niemiękkich, odłamków… Pośród bogactwa otoczaków wzbogaconych aromatycznością morskich pływów… Pośród ciszy, gdy tylko Turyścizna odejdzie. Gdy goście w nieodpowiedni obuwiu i z przerażająco ogromnymi obiektywami, a wciąż niepotrafiący oddać głębokości i duszy wszechświata odejdzie… Pośród wyrazistości kształtów i barw, a jednocześnie dziwnego, mglistego zamyślenia…

Pośród… tego i owego, krzyków pozostawionych i na schodach zgubionych potu diamentów… jest coś takie… znaczy…

Otosz i Joncika Kapel. Miejsce o wielu twarzach i niezłym rąk plemieniu, ale jednak bez żadnej nóżki. Lekko obsranej przez kormorany, poznaczonej nie tylko pływami, ale i krzykami mew… tutaj wciąż unosi się zaśpiew samotnika, mnicha, brata, księdza, odmiany bohatera bardziej milczącego, tego co wszystko wymodli, wyśpiewa i wybatoży, co przecierpi każde brzucha skręty w kiszki i wygłodzi. Rodzaju ascety słupnika… ot Cierpiętnika Naskalnika, Joncika z Kapela.

Podobno żył sobie, był i pozostawił owym byciem legendę. A legendy mają to do siebie, że się nadymają, powiększają, dietą poszerzają horyzonty i szczerze dążą do tego, by każdy o nich choć coś, a najlepiej wiedział i wszystko. Dlatego ów asceta, albo po prostu zwykły modlitwie ufający człek, stał się sławny. Skałę nazwano jego skałą, a ludziom zrobiono milutką schodkową ścieżkę. A tak serio… nie ma nic do oglądania poza… kilkoma kormoranami, płaskim morzem – oczywiście poza sztormem – aromatem wodorostów i granitowymi skalinkami… a jednak, wciąż coś tutaj jest. Coś więcej, coś budzące się, gdy sezon się kończy, coś skąpane w pragnieniu samotności… mało uchwytne, wciąż umykające, niczym nader nieufna myszka…

Czy to on? A może tylko duch jakowyś? Może uwięziona gdzieś księżniczka, powoli pożerana świtem przez smoka, co się nocą w bolesnościach odradza… A może i inna tu jest legenda, zepchnięta przez ową większą? Któż to wie, ino dziura jest faktem bardziej namacalnym. I Wyspa

… owo coś… Dziura jest dziwna. Niczym kobiece łono rozwiera się tylko buźką w ciup. Tylko w szparkę grzeszną, tajemniczą i dziwnie skrytą. Ale wejść możesz. Zostaw przy wejściu jako opłatę myśl dobrą, albo kawałek gryzionego jabłka dla skalnych trolli… i idź. Droga to trzy kroki, oj może i cztery. Wejdziesz tam by poczuć ciężar całej skały. Ciężar tak wielu pragnień i modlitw, tak wielu myśli i błagań, że możesz się przerazić. A miejsce, w które spoglądasz nie możesz już iść. Jakby ktoś zamknął ci drogę do raju. Wlazłeś, ale wyjść musisz tą samą drogą. Bo drugie wyjście koronką swą, hukiem strasznym i ciałem obłym, zatarły skały miejsze i większe. Poprzez ich ciała szare zobaczysz światło, usłyszysz fale i ptaki, ale nic poza tym… więc wracaj. Nie siedź tam zbyt długo. Nie wypada… zresztą już czujesz się dziwnie ściśnięty, już zaczyna brakować tchu, choć dziwne wiry powietrza tutaj krążą… więc co tak przeraża? Odpowiedzialność za modlitwy i błagania, a może skrajna wrażliwość. A może naprawdę ktoś zamknął tutaj Niewolnicę Ziemskiej Empatii. Tą, w którą nikt już przecież nie wierzy…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Droga królów” – … a masa stanowi o objętości? O głębokości bohaterów i przestrzenności zdarzeń? Nie… chociaż lubię grube książki, takie którymi można i przywalić i muchę zabić, a i po prostu poczuć je w dłoni. Albo boleśnie łupnąć się w goleń! Czemu nie!? Bliskość rządzi!!! A książka, to przecież jak człowiek, no przytulić się chce, ale i trza mieć co…

Jednak w najnowszek cegle Sandersona przecież nie o wielkość chodzi, a o treść najbardziej! Chociaż… wielkość rozbudza namolną czytelnika chcicę, zwodzi go wizjami potężnymi, ogromnymi, cierpiącymi na gigantyzm wrodzony, światów innych i bohaterów nieznanych i walk i miłostek i problemów i trosk… i… przygód? Bo oto jest mord, przebiegły, ekshibicjonistyczny i oto jest owego mordu konsekwencja – wojna. Ale kto i dlaczego? Nie wiemy. Świat, który nam autor opisuje zdać się może miejscami znajomy (jeśli się inne jego opowieści zna), ale też i dziwnie obcy. Oto znów zlepek nacji i mitów, znajomych krain i wszelakich fantastyczności. Oto i czterech bohaterów, choć wokoł nich tak wiele owych „niezastąpionych”, że trudno tylko o nich myśleć… raczej to cztery pasma jednej drogi: skrytobójcy, żołnierza-chirurga, księcia i dziewczyny-złodziejki. Dzięki nim wkraczamy w inny świat, różne rodzaje magii, formy religijności i sztuki, pragnień i wierzeń. Pośród tych, którzy już się poddali i tych, którzy są w stanie jeszcze coś z sibeie wykrzesać. Tutaj nikt nie umiera tam, gdzie przyszedł na świat, każdy jest w ciągłym ruchu… nawet jeżeli nie krąży dookoła, to robią to jego myśli i zmysły. Tu każdy walczy ze swoimi demonami, z owym legendarnym przeznaczeniem, któremu nikt nie chce się po prostu tak zwyczajnie… poddać.

Powieść jest potężna. Co zaskakujące, można ją spokojnie czytać tylko jako pasmo życia jednego z bohaterów, odrzucić narzucony przez autora porządek i chronologiczny rozpad… albo spróbować zapytać: dlaczego to zrobił, ot cóż go podkusiło by tak śmiecić? i czytając, odnaleźć ukryte pisarskie zamysły. Ową pokrętność, może gotową nas czegoś nauczyć, o czymś przypomnieć…

Ogromne tomiszcze, w które się wkracza, w kieszeni mamy tylko kilka kul… w okolicy walka, w ludziach strach, ale i owa wola przetrwania… ponad nami i przed nami uczucia, które zobaczyć mogą niektórzy. Bo tutaj zmysły i wrażenia, lęki i marzenia przyjmują zaskakujące ciała! Tutaj pragnienie może być bardziej widoczne, niż się wam zdaje… a strach, cóż, nie tylko pachnie. Walka z samym sobą czasem jest cięższa, niż z całą armią, a pragnienie zbawienia świata…

… cóż, każdy ma w sobie coś z bohatera.

Najlepsze jest to… że to dopiero początek. Ot zagajenie, wstęp maleńki, lekkie połechtanie naszych zmysłów… więc co będzie dalej?

Wody!!!

Wszystko zdaje się o nią krzyczeć, ale nawet jak popada, wciąż jej mało! Jak to możliwe? Przecież nie wyparowywuje nim dotknie ziemi, a może jednak? Może rozmnożyły się tutaj maleńkie Smocze Gąbczaki, co to unoszą się milimetry nad ziemią i spijają każdą wilgoć z kosmosu? No któż to może wiedzieć naprawdę? W rzeczkach i strumieniach wciąż widać nie tylko kamienie, ale i dno zdaje się wyskakiwać ponad smętną kałużę i wrzeszczeć: gdzie moje rybki? Wody się chce wszystkim. Nawet liście zdają się wciąż być niezbyt zdecydowane, czy żółknąć, czy nie… a przecież chyba powinny już żółknąć, co nie? No chyba powinny?

Bynajmniej okoliczności mewich pogaduchów nabrały niemieckich akcentów. Obecnie w powietrzu przeważa właśnie taka mowa, oraz masa osobników w autokarach i na rowerkach, w samochodach i… ogólnie zaludniających sommerhusy i ławeczki, polanki, oraz wszelkie miejsca, gdzie można wziąć swoje kanapki i je zjeść, nie obawiając się, że można samemu zostać zjedoznym, przeżutym i przełkniętym, a potem zwyczjanie i dość obrzydliwie wydalonym. Ot kolej rzeczy, co nie? Oto jest i koło Turyścizny toczące się na tej Wyspie. Najpierw ci, potem tamci. Turnusik dla tych, takich i owakich. A potem co… od nowa Wyspo, twa to mowa! Wakacje mkną jak postrzelone, jakby serio je ktoś gonił i to z jakąś bardzo obrzydliwą bronią, co dźga i boli strasznie, ale nie zabija… bo jakby zabijała, to jaka to zabawa, co nie?

Wszyscy łapią słonko i ciepło. Niczym dwunożne bateryjki! Jakieś takie przenośne ładowareczki, starają się wypocić i nabrzmieć promieniami. Może jednak zima ma być mroczna i długa, bo głód wakacyjności w każdym narodzie dziwnie ogromny, dziwnie rozpustny… spragniony ciepła, choć przecież aż wrze…

Trawa w ogródku się chyba zbuntowała.

Pewno z powodu nikłej deszczowatości, albo po prostu jakoś tak stwierdziła, że rosnąć nie będzie. Nawet stokrotki, zwykle tak natarczywe, poszły precz! Ja nie wiem za co im płacą, no? Pewno, że dzięki temu Masław nie musi latać za śmiertelniczką dla natury kosiarką, ale jednak… dziwne to. Po czereśniach zostało tylko wspomnienie i rozrzucone pestki na czarniawym, krótkim, wszelako mglistym chodniczku. Cała okolica nadal umęczona owym zakładaniem fibernetów i ogrzewań, dość ma już tych galopujących o niegodnych porach koparek, trzęsarek, ciężarówek i innowózków. Spokojności i ciszości jest wszystko spragnione, chłodu i wszelkiej, kreatywnej, sprzątalnej wiatrności. Jakoś tak lato już nas umęczyło, a i zboża zebrane, kukurydza prawie gotowa, na poboczach pysznią się worki z jabłkami… spora taske tylko 25 koron! Ostatnio kusi mnie jabłuszko o nazwie: czerwony ananas…

Spać mi się chce. Jakiś taki człowiek w mej osobie rozmemłany. Jakiś dziwnie powolny i mało skoczny. Mimo truchtu prawie dziesięciokilometrowego i to trzy razy w tygodniu, wciąż ospały, ślamazarny i nazbyt kulisty! Ech! Coś chyba te owocki nam nie służą, co moje jelitka? Może to dlatego ostatnio pachnie dookoła jak bardzo miernej jakości bimbrownia? A może po prostu turyści zwieźli nowe utensylia? Może teraz w modzie dobudowa zbiorniczka na pyrki i solidnego skraplacza? A może niczym owe czaderskie toalety przenośne, da się to też jakoś tak ino do namiotu doczepić? W końcu nowoczesność rządzi, czyż nie?

Wiecie co zauważyłam? Kiedyś spacerując człowiek znajdował to srebrne monety, to słoneczne grosiki, to zagubione guziki z kości, czy drewna i misternie plecione, fantazyjne haftki, albo obrączki i pieścionki, kolczyki srebrne, oczka z łańcuszków, same łańcuszki, spineczki… cuda i wianki, a dziś… jak już coś gubią, to ino śmieci. Jakieś to strasznie smutne, jak te plastikowe pieniądze, dziwacznie niezbyt romantyczne… choć może to kiepskie określenie?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.