„Nie istnieje niemożliwe… jest tylko nieodpowiedni czas, by owo niemożliwe stało się taką sobą zwykłą codziennością, by przewróciło z uśmiechem definicje, zmiażdżyło podcasem żółtego kaloszka poglądy, by stało się zwyczajnością… nudą i brakiem ułudy. A wszystko po to, by każdy mógł być możliwym i niemożliwym, codziennym i błahym, oraz owym magicznym i baśniowym…
Tak o sobie zawsze myślał Ten Las. Pierwotność pierwszości, pierwszość zapomnianości. Ten, który był, gdy nie było tych, którzy mogliby go zapamiętać. Owe odważne orzekornie korzenie pieszczące kamienie, które poszukując choćby drobinki ziemi, zwyczajnie aczkolwiek delikatnie i błagalnie ją od nich wymuszały. Wżerające się pomiędzy granity i inne skamieniałości, bo chciało być… bo wtedy nie było niemożliwości. A on miał siłę i pragnienie. Więc po prostu rósł. Rozgałęziające się przestrzenności dolnych leśnych pokładów, powoli wywołały istnienie i góry. Z korzeni nagle wypełzać zaczęły czubki drzew, a te, dość zaskoczone tym, że sie udało, postanowiły dosięgnąć nieba… bo dlaczego nie? A wzrastając, może i powoli, może i trochę dla współczesności nawet i ślamazarnie, wydłużały się i poszerzały. Jedne zaczęły się rozgałęziać, niczym bliźnięta z jednej matki, które nie chciały się rozstać, ale też nie były jednym i tym samym już… inne znowu parły samotnie, nie zważając na tych dookoła, jak najwyżej, jak najprościej. A i były też owe pieszałe pnie, które pragnęły najpierw poznać każdego i z każdym pogadać, poooglądać kamyczki i trawki, ale też i pogadać ze ściółką, a w koncu i popodglądać sąsiadów bliższych i nad podziw dalszych… te wyrastały zaskakująco przekornie pokręcone. Z fantazyjnymi pniami i dekoracyjnymi gałęziami sprawiały wrażenie magicznych pięter, na których… wszystkie powierzchnie były do wynajęcia.
Ale… poza drzewami, poza owymi listkami i igiełkami, poza owymi zielonowatościami i burościami, dziwnymi niebieskościami niektórych pni i słonecznością, albo ogniem żywic, poza pniami i korzeniami, gałązkami i strząsanymi z nich szyszkami… wzrastało w lesie coś jeszcze. Coś nie tylko niespotykanego i niemożliwego, coś nie tylko pierwszego i całkowicie nieoczekiwanego, ale przede wszystkim COŚ…
Owe Coś było sobie samemu nawet dziwnie nieznajome. Zaskakująco lekko przerażone, ale i podekscytowane w tym samym momencie. Wiedziało tylko jedno, że jest… a poza tym, że wszystko przed nim. Że to całe wzrastanie, owe pragnienia kolejnych sadzonek je nie tyle stowrzyły, co wybudziły i ukształtowały, więc im podziękował… Rozglądając się po owej kamienistej w większości wyspowości, po owych zaroślach różnorakich, dolinkach i wzgórkach, porośniętych toniach i tych dziwnie stroniących od pływających roślinek, po zabawnych kształtach i zaskakujących kolorach… nie było jeszcze gotowe, o nie. Dlatego przycupnęło w małej jaskini i postanowiło jeszcze trochę się przespać. No chwilkę zaledwie, oj może tylko eon, lub dwa…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Córka krwi” – … tom II „Legend Świata Wynurzonego”. Zwyczajność tej, która już wie, kim jest. Już wie czego oczekuje od niej świat, do czego stworzone zostało jej ciało, a jednak… wciąż się buntuje. Wciąż wierzy, gdzieś tam w zakamarkach swojej egzystencji, że może powiedzieć NIE.
Jednak, czy na pewno? Czy można się sprzeciwić własnemu przeznaczeniu? Czy można być człowiekiem, gdy zostaliśmy nie zrodzeni, ale stworzeni? Zlepieni…
Oto „koszmar frankensteina”. Nasza bohaterka, która już wie kim jest i czego się od niej oszukuje, staje na przeciwko swoich własnych uczuć, których przecież nie powinna w sobie mieć. Na przeciwko dziwnych wrażeń i myśli… z jakąś radością podjęłaby każdą drogę, która pomogłaby jej odrzucić jarzmo bohaterki? Jak bardzo chciałaby po rpsotu tylko kochać. Ale jak? Ona to dobro, on to zło. Ona musi zabić jego, by wszyscy inni mogli żyć. W tym nie ma sprawiedliwości… jest tylko ból. Jednak czy kreatura powinna odczuwać ból? A co z tym fizycznym uczuciem i strachem… może lepiek odejść?
Drugi tom trylogii. Tym razem opowieść skupia się na Adharze. Tym razem to ona mierzy się sama ze sobą. Wie wszystko, a jednak… wciąż się zmaga ze swoim nagłym, jakże sprzecznym ze wszystkim… człowieczeństwem! Troisi okrutnie traktuje swoich bohaterów. Nie pozwala im odpocząć odbiera zdolność decydowania o sobie, wszelką wolność i… jakiekolwiek przyjemności. Po prostu skzuje ich na egzystencję bohaterów, a ta okazuje się być tylko koszmarem. Tutaj nie czeka na nich wieniec i pamięć, podziękowania i parady… oni mają tylko wypełnić przeznaczenie.
Troisi przedstawia pasjonującą opowieść, zamkniętą w osobliwym świecie. Ale jakże inną. Dzięki specyficznej narracji i językowi bardziej pasującą dla młodszego odbiorcy, ale problemami intrygującą… prawie każdego. Czy być bohaterem, czy nie? Czy bycie narzędziem to nagroda sama w sobie? Czym jest człowieczeństwo, miłość, czym jest prawda… czyż z każdej strony nie wygląda ona inaczej?
Uciekam przed ludźmi… a oni, jakby na złość mi, jakby po prostu wiedzieli, że ja jestem na nie, postanawiają mnie nawrócić na kontakty. Zuo i Demony Wam powiem, ale nic to… bo przecież zawsze można poudawać, że jest się kimś innym? Prawda wcale nie jest czymś co wyzwala, oj nie, może i z prawdą łatwiej się dyszy, ale…
… ale nie wyzwala.
Na przystankach stoją rzędy wymyślnych walizek, walizeczek, toreb i wszelako innych modernych nosidełek. Przy nich lekko oszołomieni ich kolorowością i chcicą podróżowania, stoją sobie ich – walizek – ludzie. Każda z nich ma chociaż jednego, chociaż nie, kłamię, odwrotnie, bo przecież jak się przypatrzeć, to czasem kilka walizek musi się dzielić jednym dwunogiem. Hmmm… ciekawe dlaczego? Czyżby wielożeństwo? A może sekta, lub zakon?
Czuję na sobie ich zaciekawione spojrzenia, jakbym była jedynym pieskiem bez smyczy, jedynym wolnym, nie zniewolonym, który przecież nie może się tak pałętać dookoła nieokablowany!!! Toż to zgroza, prawa są inne, religie i dekalogi zadecydowały za mnie!!! Więc nie ma ucieczki!!! Dajcie jej walizkę, niech nie chodzi tak bez niczego, zgubi się jeszcze, myśleć nie będzie, podróżować nie będzie, miejsc zmieniać, jęczeć, że wakacji koniec, że praca znowu… a to takie przyjemne, takie to jest miłe. Spoglądać na nas powinien wspominając miłe chwile, owej wolności na plaży, wstawania późno i wszelkiej kulinarnej depseracji… by czekał na coś, by tęsknił i kwilił nocami, że jeszcze tak długo do kolejnego urlopu. Tylko by to trzymało go przy życiu… oto jest walizkowy terror, oto jest owo smutne zniewolenie!!!
Uciekam przed goniącymi mnie walizkami z krzykiem i przerażeniem podążającymi za mną i przede mną. Nie chcemy wyjeżdżać, my mamy wakacje wiekuiste, to nic, że tylko na papierze i w marzeniach, to nic!!! Ale my mieszkamy tutaj, nie chcemy podróżować, mamy morskie choroby i ogólne mdłości, mamy też i lęki przestrzenne i latać się straszliwie boimy, a już do tunelu, to nigdy, ale to nigdy nigdy przenigdy się nie damy zagonić!!! Oj nie, my tutaj zostajemy!!!
Pakują się spocone walizki do autobusu i odjeżdżają ze swoimi ludźmi. Nie płacą za bilet, dumne ze swoich osiągnięć, ale i lekko wkurzone, widzę jak zgrzytają zamkami, że jednak nie ułapiły mnie, nie wmówiły, że szczęśliwym można być tylko w owym zieleńszym Gdzieindzieju. Gdzie podobno wszystko słodsze… A wiecie co, mi to się dziś raczej słonego i kwaśnego chce, więc… nawet nie sorry!!!
Pierwsza część sezonu się zakończyła. Od dziś dzieci do szkoły!!! Oj przyznam się Wam, że czuję niewyobrażalną ulgę w słowach: a ja nie muszę. Chyba coś jakoś tak szkoła mi się dobrze nie kojarzy. A myślałam zawsze, że jak uczyć się lubiłam, to powinno być inaczej… ale szkoła i uczenie nie zawsze mają ze sobą po drodze.
Ja zostaję w dziczy. Ptaszków znowu będę słuchać, ich kąpiele wrednie podglądać, polować z aparatem na jeże w żywopłocie i zwyczajnie po prostu być. Może i nie mam wakacji, może i wciąż ino jakieś zajęcie, ale… ja tam nie lubię leżeć i ciemnieć. Jakoś mi tak z tym nie po drodze. Jakoś mi z tym tak nazbyt ciepło. Ja wolę łazić, grzebać, przebierać i zaglądać. Wolę słuchać i wąchać… Wyspę. Siąść pod skałami i wciąż pozostając pod dziwnym wrażeniem ich potęgi, wielkości i dziwnego gigantyzmu – albo własnej mrówczości = po prostu je podziwiać. Wgapić się w każdy kryształek, rozpoznać odbicia z przeszłości, pomacać każde dziwne zagłębienie, wtulić się w ową magiczną różnobarwność. Po prostu nie tylko patrzeć, ale i widzieć. Nawąchać się cuchnących wodorostów, protestujących przeciwko wrzącej pogodzie i wietrznym opieszałościom, a potem znowu wleźć w ową lekko zatkaną dziurę pod modlitewną naskalnością i poczuć coś z przeszłości. Coś tak prostego, ale nie naiwnego, coś tak czystego, ale jednak nie zwyczajnego… coś, co już tak dawno stąd podobno odeszło…
… a potem, aj może i załapać się jeszcze na jedną morską kąpiel? Może się uda w mglistej nicości wszelkich vanmandów i bez smrodka rozkładającej się morskiej polnej uprawności…