„Decyzje, decyzje, decyzje…
… wybory, rozterki, nóżki podkładania, po prostu dziwne skrzywienia, odliczanie na palcach, rzucanie monetą, owce wieczorną porą, a może i szkieleciki przez płotki skaczące, rzepki gubiące. Jak tutaj wybrać, choć się nie jest osiołkiem, chociaż ani owies, ani siano przeznaczeniem małej, uciętej główki nie jest?
No jak?
Ojeblik – mała, ucięta główka, miała dylemat. Znaczy ogólnie jej życie składało się z wielu dylematów, co to miały ciągoty do urastania do niewymownych rozmiarów, pokonywania barier, uciekania, pozwalania by o nich zapomnieć, a potem znowu powracania, wyskakiwania nagle zza zaułka i pokazywania swoich wielkich, kutych w krasnoludzkich podziemnych kuźniach zębisków i pytania: JAK LECI!? Odziane w dziwnie wkurniczające garnitury, tchnące nad podziw łatwo wydanym szmalem, wielkim szmalem, nie tylko doprowadzały do bolesnego zawału serca, nie tylko stymulowały hiperwentylację, albo po prostu odcinały dopływ powietrza z podejrzanym uśmiechem… ech! no co się tam martwimy, w końcu zawał główce nie grozi, czyż nie?
Kurcze? Znaczy się ona nie ma serca?
Ale przecież kochała. Kochała ponownie i namiętnie. Kochała znowu, a raczej jak zwykle kogoś jeszcze… bo jej kolekcja kochanków i osób zwyczajnie pociagających, ukochanych i ulubionych, rodziny prawdziwej mniej lub bardziej i tych z krwi, no i tych spomiędzy krwinek… było tego wiele. Ale ten, uważała, że ten jest inny, że może i jedyny z tych, których kocha się… TAK! Inaczej, mocniej, na zawsze, do końca, po żmierci pierwszą, druga i ostatnią…
Wiedźma Wrona Pożarta, która wraz z Panem Tealightem spoglądała na przycupniętą małą, uciętą główkę… tam w korycie wymęczonej suszą rzeczki… smutniała dziwnie. Mocniej, na szaro i zielono. Rozumiała i nie rozumiała tego. Od zawsze owa fantazyjna osobowość zamknięta w główce bez szyjki i innych elementów jej całkiem zbędnych, zadziwiała ją. Nie tylko ową kobiecością i barwnością, nie tylko dziwnością i odwagą, ale przede wszystkim osobowością, która pragnęła być tylko i wyłącznie sobą. Bo jak najbardziej jej to odpowiadało. A teraz… wisząc w owym smętnym etapie stanu zakochania, Ojeblik była… zagadką.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Przeznaczenie Adhary” – … niesamowite. A jednak… nie to! Nie wiem dlaczego, ale jednak nie to. Coś w pisaniu trzeszczy, coś mnie odpycha, a przecież sama historia kręci. Bohaterowie są jacyś, rozbudowani we wszelkie strony, barwni i wygadani, nietuzinkowi… no może nie wszyscy, ale jednak. No i to ciągłe pytanie, czy jeśli to przeznaczenie, to ja serio muszę?
„Legendy Świata Wynurzonego” tom pierwszy… opowieść o dziewczynie-kobiecie. Niezrodzonej, a stworzonej. O tej, która miała być tylko kreaturą, maszyną i ceną… a okazała się być… człowiekiem. O świecie w nagłym obliczu swego końca, o chorobie i klątwie, o planach i przestrogach i o miłości, bo w końcu jak możnaby inaczej opowiedzieć o ludziach? I oczywiście o rasach wszelakich, o pięknej różności i o odpowiedzialności. O dzielnej młodości i cierpliwiej starości… o przemijaniu.
Troisi serwuje nam piękną powieść. Zróżnicowaną, biegnącą różnymi drogami, zahaczającą o rozmaite postacie, by w końcu spotkać się w jednym miejscu. Bo przecież i źli i dobrzy pragną tego spotkania. O prawdzie i kłamstwie, ale też i o różnych stronach owej „prawdy”. O tajemnicach przeszłości, które naznaczają przyszłość bliznami… o przemijaniu i walce.
To opowieść pełna, fantastyczna. Mamy tutaj i rozmaite rasy i historię, która wyznacza ścieżki przyszłości. Ale też sposób pisania sprawia, że nie każdemu może się ona spodobać. Pewna nieskomplikowaność słów, dziwna ulotność, owo nieprzesadne epatowanie obrazami sprawia, że książka może być bardziej odpowiednia dla młodszego odbiorcy, że może znudzić tych, którzy oczekują lotnej epickości. Ale może czasem warto się trochę przełamać… bo tutaj nic nie jest takie, znajome do końca. Nic nie jest oczywiste tak naprawdę… to baśń, która nie kończy się dobrze…
… bo z baśniami to chyba już tak jest…
Grzmi.
Znaczy nie żeby jakoś strasznie, wciąż jeszcze mam odwagę by przejść koło okna, wciąż jeszcze włączony komputer i świeży powiew zza szybki… a jednak grzmi, więc coś się we mnie przewala, jak tam ponad chmurami. Bo w końcu nic chmurek nie rozrywa, nic nie zakłóca owego fioletowego błękitu poza ptasimy trelami, które to serio mają gdzieś, czy ja się burzy boję, czy nie? Takie nieczułe są… a może jednak powinnam się od nich uczyć zdrowego egoizmu? Bo jak sam się nie poczeszesz i nie przytulisz, no to kto cię pomuka tak, jak ty tego chcesz i jak lubisz. Nie no, wcale nie narzekam, mam tego kogoś, ale przecież nie da się przylepić tego kogoś do siebie tak na każdą chwilę dnia i nocy. No przeca ja lubię swoją prywatność czasem… w kibelku na przykład, albo zwyczajnie tak pośród głuszy, coby siebie posłuchać, a nie czegoś innego.
Życie sumowując wdzięcznie, dzieli się na to przed, w trakcie i po burzy!
Ale wiecie jak po burzy pachnie powietrze i zielonkowość wilgotna? Jak cudnie połyskują owe diamenciki tymczasowe na odświeżonych listeczkach? Może i sąsiadka znowu robi za Miss Mokrego podSzlafroczka, ale przecież i cóż w tym złego. A niech se kobieta poszaleje! W każdym wieku szaleństwo dostępne i zalecane. Zresztą owe współczesne czasy mają takie fajne pigułeczki od wszystkiego, że żal nie spróbować tak po prostu, no żal i pupcię uciska i w to mi graj cyganie!!!
No to grzmi. Grzmi sporadycznie, nieciągle, dziwnie leniwie… a ja sterczę w drzwiach jak ta Żona Lota i się zastanawiam, czy popłynę, czy nie? Czy spróbować tańczyć z piorunkami, czy jednak z powrotem pod stół się schować? Ech!!! Owe rozterki dnia codziennego, nie ma nic ponad was, ni dobrego ni złego, bo perły kamienie, a i wiek… ekhm niemłody, a i kurna brak urody, a miejsca czekają!!!
Ogólnikując… my to burzów nie mamy. Albo mamy, ale rzadkości w sporadyczności i wszelkie tam ino troszki! Coś się przewali, coś tam gdzieś jakby w kulki grało, albo w końcu upuściło tą całą układankę z gwoździ, która tworzyło przez wieki i teraz łka, a łzy zmieniają się w granitowe kropelki, i znowu grzmoty. A może po prostu to nie grzmoty, a tylko jakieś dziwne porządkowania w niebie. Po tych innych burzach, innych tornadach i wszelako innych huraganach? Bo takiej zwykłej burzy to tutaj jeszcze nie widziałam. Były wietrzności, były ostrzeliwania – no jak taka seria z kałacha, tudzież bombki jakieś ćwiczebnie latają, to serio można się posikać ze strachu – ale grzmotów i błyskawic straszliwych… chyba nie. I wiecie co, nie pcham się do tego, coby doznać owej burzliwej wyspowatości. Oj nie… ja się boję burzy!
Za to owa cichotność powietrza trochę bardzo męczy. Bardziej chyba niż ta kosmiczna letnia upalność. Dziwacznie, ale też i nadzwyczaj, zaskakująco może i bardzo szybko, Wyspa przyzwyczaiła mnie do wiatrów. Do małych podmuchów, co to sprawiają, że jak kucasz i sikasz w kszaczkach, to wiesz co cię osusza po pośladkach. Owych podwiewów i powiań, które bawią się z praniem, częściami naludzkimi garderoby oraz innymi lotnymi sprawami. Do większych, tańczących z konarami wiań, które potrafią wygrać na wszystkim zaskakujące melodie. I do owych wichur… co to sprawiają, że lepiej nie wychodzić, że auta na zakrętach stają na dwóch kołach, że porywają się wszelkie ciężkości i z okrzykiem: ja latam!!!, rezygnują z ziemi… na jakiś czas. I do wyziewów. Owych stanów pogodowych, co nagle nie tyle bawią się tobą, a biorą, przyciskają cię niewidzialną piąchą do ziemi i po prostu nie pozwalają się ruszyć. Wtedy nagle wszystko co na zewnątrz chce do środka, a środek, chce do innego środka, no i jakoś tak wszyscy się do wszystkich tulą. Łącznie z drzwiami, które piszcząc nie chcą już na to wszystko patrzeć…
Wyspa! Ma swoje grzmiąco-wietrzne uroki, co nie?