Pan Tealight i Triumwirat Środka…

„Trzeba było przyznać, że wyglądała dokładnie jak jeden z indiańskich wojowników. Z tych czasów, gdy jeszcze można było użyć słowa „indiański”, gdy serio się walczyło i wiedziało o co, a nie ino załączało odpowiednią aplikację i dokonywało łupieżczych starań, starć i w jakiś dziwny sposób oduczało się, jak to można pogodzić realności codzienne z innymi realnościami… Imię jej by było na pewno Deszcz w Twarzy. A tak, padało. W dziwny sposób w końcu niebiosa się otworzyły i postanowiły serio pobawić się z ową niską i dziwnie drobiącą chodniczkiem osobą…

Ale od początku. Dzień wstał, w końcu co miał robić, płacą mu za to, a i natura taka, że jakoś sam wstaje się, no wiecie jak to jest, namiocik… Zrobiło się jasno!!! Dodatkowo okolica spowita była czymś, jakby gorącą, duszącą, cuchnącą skarpetami gotowanymi na wywarze z cebuli i kapusty z dodatakiem kalafiorków i szparagów. Taki wiecie, specyficzny aromat. Nie dla każdego. Nie oszukujmy się, po prostu ino dla wybranych, zwyczajowo określanych mianem: desperatów. Dla tych ze zniszczonym obszarem powonienia, ale też i tych, co odczuwali innymi strefami ciała… bo tego nie czuło się ino nosem. To wtykało się do ciebie przez każdy otwór, który świadomie, lub mniej świadomie posiadałeś… z którego korystałeś, albo po prostu uznawałeś za zapomnianą ideologię niebiańskiego piercingu… w końcu wiecie, wszystko możliwe.

A Wiedźma oczywiście miała natręctwa, więc drobiła dysząc. Dusząc się i ogólnie mówiąc zadając sobie wciąż pytania: po co ja to robię? A potem przechodziła obok powierzchni odbijającej i już sobie przypominała i przyśpieszała… Trzeba było dbać nie tylko o wnętrze, ale i o zewnętrze, więc truchtała, leciała, toczyła się i rozciągała. Ale oczywiście o kremie z filtrem nie zapomniała, a jak krem tylko zobaczył na co się wysmarował, jak tylko poczuł pierwsze potu strumienie… zbuntował się i postanowił po prostu zwolnić się z tej natwarzowej roboty! Korzystając z już ciurkających pędów, po prostu się dołączył, a dołączając się oczywiście zabarwił je na mleczno-białe. I w taki sposób, z owymi lekko przyklapniętymi, niesubordynowanymi włoskami… wyglądała jak wojownik… do czasu. Gdy nagle z całkiem nic niezdradzającego nieba spłynęły wcale nie lekko, ale brutalnie się z nią zderzając… krople! A wraz z nimi i opowieści.

Ta była o początku. O czterech siłach: Pani Północy i Pani Południa, Panu Wschodu i Panu Zachodu… i oczywiście o trójce tworzącej skomplikowanego i nietuzinkowego Władcę Środka. Bajer był nie w ciągłych romansach pomiędzy dwiema parami, w owych zawirowaniach, czy też obecnie kręci mocno Północ ze Wschodem, czy jednak raczej z Zachodem, co właśnie obrzydliwie znudził się Panią Południa, ale we Władcy Środka, który miał to do siebie, że nie był mężczyzną, nie był zresztą też kobietą ani nawet owym czymś bezpłciowym… A dokładniej był Zlepieńcem. Pierwszym i Jedynym. Ową próbą Duszy Wszechświata, która po prostu kiedyś opiła się soczku, nie bacząc na jego fermentację i trochę pokićkała próbki. I wyszło jej z przodu facet, z tyłu baba, a głowa ogólnie mówiąc z marzeń… ale Dusza czując się winną tego, co uczyniła, czemu nadała imię – Brzytomir – i zrobiła go Władcą Środka. Znaczy jego, znaczy ją zrobiła, znaczy ono niewiadomo, no ich no!!!

I teraz już wiecie, czemu świat stoi na głowie… i to cudzej.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Wyspa się wczoraj pociła.

Powiem Wam szczerze, że takiego cuchnącego cuchnaga na zewnątrz to nigdy jeszcze nie czułam. Znaczy no poza ekologią tak zwaną, co to w Listed bywa nader nadzwyczaj i konkursowo aromatyczna, się znaczy kupowo… ale to było coś dziwnego, ciężkiego, duszącego. Jakby ktoś pomieszał tlen i azot w powietrzu, a zamiast odświeżenia, tudzież jakiegokolwiek oddychania dali nam zestaw tych pierwiastków, za których zmieszanie i użycie w podstawówce bęcki były od nauczycieli i nagrody od uczniów. Bo w końcu i tak jakoś wszystko kończyło się brakiem lekcji przez tydzień (a tego chcieli wszyscy) i wielkim wietrzeniem… Ale kto poszalał nad Wyspą? Kto zapuścił u nas coś na kształt dusznej atomówki? A może znowu poszaleli w jakiejś fabryce kosmetyków i coś się ulotniło, a w powietrzu, na wolności stwierdziło, że jednakowoż nie podoba się jej jak się pachnie i dało po garach? Ech! Nie wiem. Ale to było tak, jakby zapakowali was jak mumię, potem w folię, a potem kazali biegać dookoła z dodatekim maski gazowej z przeszłości zajęć WOS… a tak, biegało się. Nienawidziłam tego!!!

A potem nagle z dziwnego nieba, niskiego, ociężałego lunęło… oczywiscie pewno, że lunęło tylko na mnie. Trzeba przyznać, że celność miało lunięcie doskonałą! I wiecie co, mimo strachu, mimo dziwnego zimna, a jednak wciąż braku ozonowego haju… było czadowo! I chociaż potem trzeba było się wyżymać… było czadowo!!! Miss Mokrego Podkoszulka i ogólnie mówiąc Ociekająca Magia w jednym! Wielkie krople nie tylko starały się strzaskać osobowość wewnętrzną, ale przede wszystkim dokładnie wymasować zewnętrze łącznie z wydrapaniem gałek ocznych… czy innych.

Gorąco i zimno w jednym, żadnych tęcz…

Ale ważniejsze było to, co wcześniej. Bo Wyspa się pociła…

Zwykle serio się nie poci. Jest damą, czasem trochę błyszczy, czasem oj ma lekką politurkę i lakierek nie tam gdzie trzeba, ale wczoraj pociła się jak człowiek. Nie jak bóstwo, którym jest, ale jak zwykły, śmierdliwy miejscami ludź!!! Pociła się w roślinkach, dziwnie przegrzanych, zmęczonych, nieruchomych, stęsknionych nie tyle wody, ale jakiegokowiek cienia, powiewu, czy pierdnięcia… Bo jak powietrze jest wrzące, to nawet cień nikogo nie ratuje! Ono jest wszędzie. Wpycha się nawet do lodówki, nawet w owe kostki lody w zakazanych pustych kaloriach… w lodowe otoczki, w owe mrożone smaki, we wszelkie bulglotliwości zroszone. Pcha się!!!

Też w skałach się kropliła Wyspa. W owych twardliwościach niesamowitych gnejsów i granitów. Tych zmiennościach łupków, piaskowców i wapieni, czy czego tam jeszcze. Wszystkie kryształki w poszarzałych tworach zawały się dyszeć zmęczeniem. Po prostu łkać na sucho! Nieruchomość i wilgoć… skraplanie. Więc sobie ociekali wszystko i wszyscy mocząc spragnione okolice słonością, a potem zaczęło lać. Tak po prostu. I wszyscy i wszystko się zadziwiło. No bo jak to? Tak bez ostrzeżenia, bez zapowiedzi, bez zaproszenia na prysznic na białym papierku zdobionym złotymi zakrętaskami, kaligrafowanym cierpliwie bardzo…

Ludzie się zatrzymali, niektórzy. Pod drzewami, nie bacząc na jakieś tam grzmoty, pod skałami, gdziekolwiek… albo po prostu parli nadal przed siebie, bo częściej zwyczajnie tylko to można zrobić, gdy natura się bawi w swoim towarzystwie!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.