Pan Tealight i Codzienne niesamowitości…

Wiedźma Wrona Pożarta miała to do siebie, że się nie nudziła.

Czasem coś się jej chciało i nie wiedziała o co chodzi, czasem coś za nią się ciągło ciągle i ją męczyło, i starała się na to nie nadepnąć, a czasem, jak dziś, po prostu się tylko tuliła. Do siebie samej się tuliła i do magicznej, usypiającej chłodności… I pomyśleć, że gdy w końcu okrzepła z owej pierwszej radości, że może żyć tutaj, bo ta główna wciąż jej doskwierała i doprowadzała ją do szaleństwa i stanu niewiary: że tak, to ona tutaj może mieszkać!!! – to stwierdziła, że oj nie, no tutaj to nigdy nie będzie używała Cudnej Chuchawki – inaczej zwanej też Entrerprajzem – w drugą stronę, znaczy od dupy tylnej, onej zimniejszej, znaczy do chłodzenia…

Oczywiście potem natura stwierdziła, że grzać trzeba za mocno, za długo, za potliwie… najpierw zwodniczo, ale w tym roku już po prostu dała po garach i ekologicznie traktująca wszystko Wiedźma Wrona, jakoś inni skrupółów nie mieli, więc po prostu się poddała. Poddała się urokowi cicho otwierającej się paszczy. Owego szumu zwodniczego i cusownej, ciężkiej chłodności opadającej na skórę. Pieszczącej włosy… wszędzie, chociaż nie, no ona te włosy miała tylko tam, więc… no po prostu pieszczącej. Wtykajacej się wszędzie, nie jakimś powiewem, ale dyskretną mgiełką, cudowną, seksualną. Spokojną, ale jednak niemożliwą do niezauważenia. Po prostu niewidzialną, a jednak dotykową. Była jak pocałunki, jak pieszczoty. Nęcąca, ale i nęcona. Hołubiła, łachotała, obściskiwała. W dziwny sposób nie tyle chciała się przypodobać, co po prostu jak już miała swój cel, nie zamierzała go sobie łatwo wyrwać z chłodniwości…

Jest w temperaturach coś, co codziennie niesamowicie Wiedźmę Wronę wkurza, albo zachwyca. Oczywiście nie tak jak innych. No ona pragnie wiatrów, wichrów i deszczów, śnieżyc, tańczących, gwałcących ciszę płatkami niewinności… po prostu inność też ktoś musi kochać. Ale na razie niesamowitością był dla niej chłód. Cudowna odskocznia, dla innych oczywiście zwyczajność i cywilizacja, dla niej magia. Bo przecież w takim domu, w takiej Chatce, nic nie działo się bez Niesamowitości Codziennej. Bez owej kapryśnej, zwykle zwlekającej z uszczęśliwianiem mieszkańców, ale jednak choć nierychliwej, to może chociaż sprawiedliwej? To ona zaangażowała MikroPłanetników, zwolenników Lodowego Chucha, by zamieszkały w białym, magicznym pudełeczku z widokiem na trawnik i Lubczykowego Rozwiązłości Dzikusa. W pokoikach z łazienką i kuchnią, z lodóweczkami wypełnionymi płatkami i nektarem. A wszystko za ich dech, od którego chłodniej było Wiedźmie… wiecie, no skądkolwiek się on wydobywał. No przecież na takiej diecie, to pachnie wszystko, czyż nie?

Niesamowitości Codzienne w swej dziennej postaci (w nocnej podobno nosiła trujące papiloty i hodowała szczury, ale nikt jej nie przyłapał jeszcze w szlafmycy) przypominała dobrotliwą staruszkę, z ondulacją i zestawem szylkretowych grzebieni we włosach, z fartuszkiem, chociaż gotować nie znosiła i haftowanym kołnierzykiem. Ot taka odwalona, milunia pudernica, której jednak nie było dobrze ignorować, tudzież traktować z oka przymrużeniem… nie tylko mogła ugryźć, o nie, ona w owych kieszonkach i maluniej torebeczce z łatwością mogła przemycić ci do łóżka zestaw jadowitych węży, garść skorpionów i trzy pająki, które robiły za fikuśne haftki na jej, odprasowanej, zdobionej koszuli w łososiowe różyczki…

… cóż. Czasem się bierze co się ma. A czasem po prostu wiadomo, że codzienności urazić nie jest dobrze. Nigdy…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Druga pełnia” – … i nadal. Nadal Anita Blake egzekutorka, nadal wampiry, trolle, zmiennokształtni i magia… i problemy. Tym razem wpadł w nie Richard, a to oznacza oczywiście pomoc jednemu z ramion triumwiratu. Oczywiście pomocną dłoń wyciągnie Anita, ale przecież nie będzie sama. W końcu udają się na ziemie innego Mistrza. W końcu gdzieś tam na pewno jest ktoś, komu już nadepnęła na odcisk… no i przecież jest jeszcze rodzina Ulfryka, którą darzy wielką estymą…

Oto jest przygoda, pasja i wszelaka seksualność. Ale nie w całkowicie greyowej manierze! Wprost przeciwnie, w tej serii Anita – wierząca i praktykująca, lekko skrzywiona na punkcie seksu i nagości, wciąż niepewna siebie i swoich czynów, wciąż przerażona złem w sobie – stanie przeciwko sobie samej. Zmierzy się ze swoimi uprzedzeniami i może w końcu dorośnie do pewnych akceptacji.

Powieść potężna, dziejąca się w nieznanych ramach specyficznej miejscowości. W innej watasze, pośród innych ludzi, innych stworzeń, czasem zagadkowych, czasem całkiem nieznajomych. Pełna wyjaśnianych zagadek, nagle odrywająca plaster ze świeżo zasklepionej ramy, wyjaśniająca tajemnice, o których nie mieliśmy pojęcia, że istnieją, a które doprawdy mogą zmienić wszystko… szczególnie w życiu pewnego wampira, wilkołaka i egzekutorki. Oto opowieść o uczeniu się okazywania miłości, nie seksualności. O przyjaźniach i nienawiściach i o mocy…

… emocjonująca!!!

Woda. Niby coś zwyczajnego, a jednak…

Na Wyspie mamy wodę. Mamy ją w jeziorkach i cudownych źródełkach, mamy ją w bagienkach i stawach, mamy ją w strumieniach, potokach i rzeczkach, wodospadach i ciurkaniach wybrzęczających się ze skał… wszystkich na a! I mamy ją w morzu, aczkolwiek nie polecamy drinków z morskiej pianki! Najbardziej zadziwia to, że woda jest, bo wyspy jako takie nie słyną z wodnistości. Ale to w końcu cząstka raju i to tej bardziej wypasionej części, więc czemu nie? Omywane przez miliony lat skały wyprofilowały się w nader dowcipne kształty, ale nie o nich dziś myślę, ale o tym co w tych wodach, bo w końcu co nad nimi to wiadomo… mewy krzyczące, mewy przeklinające i bomby wszelakie na głowy zrzucające i to CELNIE!!!

W wodzie są cuda. Cuda owe są podobno jadalne. Nie zrozumcie mnie źle, jak każdy co się taplać lubi przez wieki opiłam się wody i obżarłam piasku, ale jednak wciąz z niepewnością spoglądam na wodorsty i porosty, na owe czadowe sałatopodobne pływy, na te włosy utopców falujące, uczepione do kamieni, tak dziwnie pieszczone przez fale, ale jednak groźne w owej swojej ruszalności. No i są oczywista rybki wszelaki, a nawet i foczki, aczkolwiek kawałeczek dalej… foczki są smaczne, słyszałam. A namnożyły się gadzinki tak strasznie, że w wodzie rybek brakuje, ale przecież kto by tam zabił foczkę, w związku z tym rybacy są na karniaku. Ogólnie mówiąc rzucają sieci i się przebranżowują, więc normalne jest, że rybę tutaj dostać raczej trudną, taką z wody. W wędzarniach aczkolwiek dymienie śledzi i makrelków oczywiście trwa w najlepsze. W powietrzu unoszą się dusze szepczące skrzelami tajemnice z morskich głębin… a mawiają, że ryby głosu nie mają!? Dobrze, że im nie uwierzyłam!!!

A jak już się przeżują, przetrawią, odbekną, a potem no wiecie, nawiozą swoimi ostatkami ziemię, to zostają kości i ości. I łuski na szczęście na pojedynczych, zielonkawych splotach sieci. Ale łusek nikt nie zbiera… jakoś tak, po prostu same się przylepiają do płaszczy i kurteczek, do owłosionych nóżek i kapeluszy, do parasolek i podeszw butów, do kaloszków i skarpet nawet. Bo one chcą przynosić szczęście, tak bardzo. Połyskują perłowo, mrugają do każdego, ale większość stwierdza, że ble… tosz to przecież czysty poganizm, czysty zabobon!!! Więc zrzucają łuski po przybyciu do domów, po wakacjach, po podróżach. A łuski nadal szukają… takie są w sobie twarde, takie są pewne tego, że mogą zrobić tak wiele dobrego, ale przecież wiecie, no nic na siłę!!! Oczywista szkielet rybci mało kto podn iesie. Chociaż fale się już nim zajęły. Przemieniły je w fascynujące cuda, klejnoty naturalnej biżuterii. Ale kogo to interesuje. Przecież to coś strasznego, coś okrepnego, a fe to jest, oblechność straszna…

I tak się marnuje i szczęście i klejnoty!!! Owe cuda za darmo, o których pięknie większość nawet nie wie. Bo jak to się tak pochylić i samemu podnieść? Przecież nikt tego nie podał, nie dorzucił gratisów, nawet nie zapakował i nie wręczył rachunku… bo przecież nikt nie kazał za to ZAPŁACIĆ!!! A szczęście i klejnoty na to nic nie mówią. Bo po prostu mają czas. Tak naprawdę w ich życiu świat się zmienia, ale jest to normalne, uszlachetnia, zmienia powoli, charakternie… czas oznacza bycie lepszym, bliższym innej doskonałości, bo przecie doskonałym się jest zawsze, czyż nie? W przypadku natury i jej dzieł, owych jej pomocnych cudowności, owych skarbów i pomocności… czas nie upływa. One tylko są inaczej doskonałe, inaczej niesamowite i silne.

Ale kto by się tam naturą martwił, czyż nie? Bo przecież w Galerii Handlowej są drzewka, więc wystarczy…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.