Pan Tealight i Urodzaj Religijności…

„Wybrali się na spacer.

Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo w końcu właściwie Wiedźma Wrona Pożarta nie ruszała się z domu sama… i chociaż było to towarzystwo wyraziście i czasem boleśnie jej narzucone, to jednak… tym razem raczej NIE BYŁA SAMA. Tym razem Pan Tealight po prostu chciał z nią porozmawiać. Chyba tylko POROZMAWIAĆ? Bynajmniej tym razem było jakoś tak pokręcenie inaczej. Po pierwsze był świt. Może i nie blady, ale jednak jak na życie tej części wszechświata, nadzwyczaj wczesny, bolesny i zaspany… Światło było ostre, wrzące i gorące od wstania, palące. Odbijało się od dziwnie płaskiego morza i raziło wszystko, co napotykało. Na czarnej drodze pełzały zapóźnione, niechętne domom, nielubiane przez wielką, ale nadzwyczaj ortodoskyjną familię, ślimaki. W rozmaitych kolorach i stanach skupienia, w samobójczej walce o jak najszybszą śmierć, czekali na kroki lub rowerów drapieżne, szybkie oponki.

Ale nie na nią… bo ona je omijała.

Zmienniecieplne cielesności Wiedźmy Wrony podskakiwały ponad trawkami i powojami, dziwnie zaciekawionymi, co też się wyrabia innego i nowego na Wyspie o tej niemiłosiernej porze? Pan Tealight posuwał się za nią z początku dość dzielnie. Nawet ubrał się odpowiednio, okrywając szarość białym kosmicznie tiszercikiem i krótkimi gatkami w zielone kropeczki, zawijającymi się cokolwiek niemoralnie, gdy zrobił dłuższy krok… Wiedźma ćwiczyła cielesność, a on po prostu ją gonił. W końcu dał za wygraną, pewien, że musi się w końcu zmęczyć, a potem po prostu ją gonił…

A mieli porozmawiać. O tym dziwnym świecie dookoła, gdzie wszystko stawało się bogiem, gdzie myśl od razu była religią spisaną na łamach brukowca… I makaron super cienki miał swoich wyznawców i ssak morski krążący wokół Marsa. I bieganie i medytowanie, i joga i jogurt… są wyznawcy mięska i ci, co uznają ino warzywny świat i chcą wyrżnąć mięsnych… nic już nie jest pasją, wszystko od razu ma swoich świętych, swoje działki, swoje odłamy, swoje poszturchiwania w ramach modlitwy. Swoich muezzinów wzywających na modlitwę i swoje walkirie.

A gdzie życie… chciał zapytać, ale ona wtedy na niego spojrzała. Tak dziwnie, smutno, nie groźnie i pogardliwie, ale smutno. I podała mu dłoń… więc ją dotknął. Bogę, wyświętną, całkiem niemożliwą… i nie pytał już o nic, jakoś tak po prostu wiedział, że wie wszystko, co musi, a cała reszta, o nią niech inni się martwią!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Biała księżniczka” – … cudowna. Piękna i niesamowita. Bolesna prawda o koronie i owych głowach, które tak bardzo pragnęły jej ciężaru… i dlaczego? Dla sukien i klejnotów? A może tylko po to, by zadowolić rodziny? A może jednak chcieli owego królowania. W owych zakamarkach szczątkowego DNA błąka się w nich wyrazistość berła i jabłka? Może…

Philippa Gregory – sorry, ale w polskim dubbingu czytali Filip Gregory i za nic nie moge się pozbyć rechotu – poprowadziła nas już poprzez zakamarki życia Tudorów, a teraz powoli się cofa. Bohaterką tej opowieści jest Anglia… oraz jedna z jej cór. Piękna i niesamowita potomkini Meluzyny. Elżbieta York, matka Henryka VIII. Pewna tego, że ma być królową, oraz tego, że jej własna matka skrywa przed nią cały wachlarz tajemnic… jednak czy lepiej wiedzieć, czy lepiej nie móc zdradzić?

Gregory jak zwykle miesza fakty historyczne ze swoją fascynującą wyobraźnią i kreśli obraz kobiety zakochanej i wydanej za innego, poniewieranej, zranionej, zmiażdżonej, by w końcu ponownie stanąć na nogach. Królowej, zwanej przez tak wielu „Dobrą Królową Elżbietą”. Młodej dziewczyny nagle zmuszonej by być żoną innego… króla. Oto świat cichnącej wojny róż, oto czas oczekiwania na Pretendenta. Bo wciąż nei wiadomo, czy rzeczywiście książęta z Tower nie żyją, a może tak naprawdę czekają tylko na dogodną chwilę, by powrócić na tron?

Oto opowieść pełna, historyczna, stylizowana, a jednak przeszywająca. Wzruszająca i targająca zmysłami oraz uczuciami czytających. Tutaj każda rana bohaterki odbija się w nas. Każda niesprawiedliwość, chociaż też nie do końca ją rozumiemy… bo jak zrozumieć kogoś, kto myśli inaczej…. koronowanie?

Ganiałam dzisiaj po plaży parasol. Piękny, cudny taki, nówka nie śmigana… znaczy teraz to już śmigana, co nie? Ganiałam go wytrwale cierpiąc, bo kamyczki były lekko ostrawe, a te w wodzie omszone i obglonione sałatką… z sosikiem. Ale ganiałam. Przetrwałam i złapałam filuternika, a potem… potem się dowiedziałam, że to obciach bo się na POLICE dzwoni. A tak, to nie żart, a może jednak żart? Ktoś zadzownił w sprawie dmuchanego krokodyla, co oczywiście dał dyla. Znaczy dyla dał przy pomocy wiatru, fal i całej tej naturalnej fizyki, a więc widać… zerwał się z niewoli i uprzęży, w długą poszedł, w giganta i ogólnie nawiał!!! Człowiek zaś zadzwonił. Z jednej strony rozumiem. Przywiązany był pewno do niego – aczkolwiek w brodę sobie pewno teraz pluje, że nie mocniej i nie bardziej cieleśnie? Że o rękę go nie poprosił, że nie oświadczył się w blasku zachodzącego słońca, na plaży, z diamentem w platynie i fiołkami w butonierce polo szirta… Że nie zawarli związku małżeńskiego, nie obiecali sobie, że na zawsze i do końca, że wierność, miłość, równość i braterstwo im nie obce… że on mu nie odgryzie, a on mu będzie piłował. Że deskę będzie podnosił, a i zmywał po sobie i skarpetki prał… I uczciwość małżeńską, oraz że cię nie opuszczę, aż do śmierci.

Serio! W sprawie krokodyla koleś zadzwonił na policję. I serio krokodyl był dmuchany. Znaczy bez szczegółów, nie wiem czy to miłość, czy coś innego, ale no dmuchany był. Jak na razie nie możemy przedstawić wersji krokodyla, gdyż poszukiwania nadal nie trwają. No chyba, że ów kochanek wynajął jakąś łódź, albo z helikopterka swojego nieprzywiązanego poszukuje? A może CIA wezwał? Fundację założył, stronę na Facebooku i apel na Twitterze?

Jeżeli pływając w Bałtyku i ciekach go otaczających spotkacie dmuchanego, pewno już wyblakłego gościa, niegdyś gryźnie zielonego… zgłoście się!!! Jest tutaj ktoś, kto za nim tęskni. No chyba, że sobie już dmuchnął innego. Wiecie, w dzisiejszych czasach ta miłość to tak niewiele znaczy…

Golizna znaczy wiele…

A tutaj wstyd. Znaczy tam, na Północy raczej problemów nigdy nie było z golizną. Ot wyłazi człek z pracy, zrzuca garniak, zmienia niewymowne na kąpielówki i do bahcadołka. Cóż, tak było kiedyś. Dziś podobno Północ zaczyna się wstydzić. Tylko kurde czego? Tego nie wiem. Ale owa dziwna, płynna zwyczajowa tutaj naturalność, ot nikt nie robi z siebie uciechy i nie przebiera się pod namiotem z ręcznika podskakując niczym gryziony mórkwami wielbłąd, a po prostu siada, ściąga galoty i zakłada porciaszki, naturalność owa cudna znika! Niby nie ma problemu. Ot będzie cyrk z wielbłądów na plaży… Jednakowoż… jeśli ów wstyd tak opadnie Północ do końca, bo to podobno młodzież teraz taka niedoskonała jest czy cuś, taka niemodnie niewychudła czy coś, jednak przecież to dziwny wstyd? A co jeśli wstyd tak okrzepnie, opadnie mackami i pajęczyną na wszystkich, wykupi nie tylko wczasy, ale na wieki wieków… zostanie?

To co będzie zez tym światem?

Bo… może to wina pornosów? Są wszędzie, więc już chłopaczki nie cieszą się na wycieczkę ze starszymi koleżankami. Nie podglądają, nie marzą, nie myślą, nie fantazjują, po prostu tak jakoś zwyczajnie poogladają sobie w necie… Tylko czy bez wstydu? Ech! No weźcie no, a co z zabawą w doktora?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.