Pan Tealight i Dzieciństwo Baby Jagi…

„Dzieci…

Problem z nimi taki, że zrobienie ich to nie problem. Tak serio, to cała robota zaczyna się potem. Jak już wylezą z damskiego człowieka – mimo całej równości faceci wciąż jeszcze nie doszli do tego, jak sobie je tm wsadzić… może się boją? A może jednak postanowili nie babrać się z tym? Cóż. Sprawa w dziećmi taka, że nie dość, iż trzeba utrzymać toto przy względnym, oddychającym, niezwampirzonym życiu, karmić, odziewać i rozwijać, to jeszcze domagają się jakiegoś wychowania, jakiś norm moralnych… A potem, jak już dałeś im wszystko, wyssały z ciebie i krew i inne płyny, pozbawiły włosów na głowie, a te na dalszej części ciała po prostu posiwiały… to one chcą więcej! Albo zaczynają się zakochiwać i to oczywista w nieopierzonym młokosie, synu znienawidzonej sąsiadki spod piątki. Tej z dziurą w jedynce i wprawionym w nią rubinem!!!

Ale jednak nikt Baby Jagi nie lubi, co nie? A taka cudowna w rozwiązywaniu wszelkich spraw. Oj przyznajcie, no weźcie… taka Jaga to przecież gatunek pod ochroną. Nawet do końca nie wiadomo, czy jeszcze istnieją. Wieść tajemnca, gminna jak najbardziej bo miast unikają, niesie, iż w lasach można je jeszcze spotkać. Oczywiście unikają ludzi i wyszczuplone, ot śmierci na miotle, no po prostu tycie staruszeńki, cienie bardziej niż postacie, przemykają się polanami, leśnymi strumieniami, ot do swoich chatynek. Porośniętych czymsięimudało… zakamuflowanych, zwyczajnych bytów leśnych, nie tworów ręki ludzkiej. Wciąż pracują, ale przy kiepskiej diecie składającej się z korzonków, pajęczynek, grzybków i uprzejmie wydelegowanych elementów zwierzęcej społeczności… marnieją!!! I czyja to wina?

A przecież Babie wiele nie trzeba. Ot dziecię na dziesięć lat. Jedno, nawet nie tłuściutkie, raczej marne być może, takie w typie tuszy rosołowej… w końcu to przecież tradycja, czyż nie? A tradycja rzecz święta!!!

… jednak. Powinno się wyjaśnić, skąd się wzięła. Powinno się? No dobrze, niech będzie… więc jakoś tak wyszło po prostu. Pryszła na świat wiedźma. Zwyczajna. Nie miała nawet żadnej gwiazdki nad sobą, żadnej zwiastującej ją burzy ani rodziny wysoko postawionej, ni głoszących przepowiednie przy kołysce bab… ot po prostu narodziło się dziecko w wiedźmiej rodzinie, w wiedźmim towarzystwie. Na imię jej dali Baba. Ot zwyczajnie tak, pewno po prababci, a może babci, a może jednak po chrzestnej ciote, co zapomniała o urodzinwoym podarku? Nie wiadomo… a jako, iż przyszła w rodzie Jagów, więc już zostało. Baba Jaga… co oznaczało, że kiepsko lądowała na spisie obecności. Jakby się nie gimnastykować, zawsze lądowała przy tablicy! Zresztą miała w sobie coś takiego, co sprawiało, że łatwo było ją zranić. I to nie tylko dorosłym. Dojrzewająca nastolatka, podszczypywana przez kolegów i tych o wiele starszych, miała problemy również z dziećmi… i nie rozumiała tego. Bo dlaczego? Dlaczego przechodzący, nieznajomy malec z lizakiem musiał wyzwać ją od „grubasów”? Dlaczego dziewczynka z kitkami pokazywała ją palcem i się śmiała… dlaczego…

Czara przepełniała się i przelewała. Często topiła Babę w smutku i oddalała ją od świata i wtedy zainteresowała się nią pewna Wróżka. Stara Zizi Guppa. Z dziurawymi skrzydłami, posiwiałymi lokami, podeszła nie tylko w wieku, ale i w uczynkach, zwyczajnie niereformowalna! Zwyczajnie i zaskakująco starożytna, wciąż ufromowana słowami: oko za oko… ząb za ząb.

I w ten sposób życzenie dziewczyny zmieniło się w klątwę w rozmarynowym sosie, z liśćmi szałwi i czosnkiem jabłkowym…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Egzorcyzmy Dory Wilk” – … i nie było? Znaczy serio demona nie było? No to jak nie było, toć być musi. Bo w końcu Teodora Wilk serce ma wielkie i przyjmie pod nie każdego. Znaczy w nie… oj no miesza się mi, ale sami pomyślcie. Nagle trup się zaczyna słać. Na dodatek ów trup ściele się wyłącznie w żeńskiej dzielnicy, znaczy zagrodzie i to tylko po ludzkiej stronie, ale charakteryzuje się dziwami takimi, że nasza bohaterka musi wrócić do pracy. Czyli blacha w dłoń, kabura pod ramię i do roboty… tylko czy można sobie tak po prostu wrócić? W końcu wiele się zmieniło. I tutaj w Toruniu i w jej życiu, a także w triumwiracie…

Piąty tom cyklu, strach pomyśleć, że jeszcze ino jeden i koniec. Planuję wprowadzenie się na łono naszej autorki i łkanie długie, bo nie wiem jak żyć dalej!!! I wszystko przez tych facetów no!!! Nawet nie przez Dorę, ale przez tych gości, którzy ją otaczają i nawet nie mam na myśli owych trzech najważniejszych, ale właśnie owych nader pobocznych, a nawet bójciesiębogi SKRZYDLATYCH!!!

Tym razem nasza bohaterka głównie zalicza ekstrema. Najpierw piekło, potem niebo, kościelny chłód i znowu do piekła. Na jej życie chyhają i wstydu nie mają! Czyli przez cały czas jazda bez trzymanki, a roli głównej ona i… BAAL. A wiecie, jak ON to robi… znaczy no wiecie, czy nie?

Cała seria skrzy się od akcji i tak naprawdę nie można tak ot po prostu się za nią zabrać, nie widząc ciągu dalszego. Na nasze szczęście Autorka pisze, a raczej już napisała tom ostatni, więc jeżeli jeszcze nie poznaliście wiedźmy od niechciane płodności, glinairki i detektywa o dziwnym drzewie genealogicznym, oraz jej Anioła, Diabła, Demona Tatusia i cąłej gromady fascynujacych postaci… to macie co nadrobić. Jadowska nie tylko czerpie z dobrze nam znanych cykli jak ten o Anicie Blake, czy powieści Patricii Briggs, ale przede wszystkim kocha Toruń i posiada wiedzę, przed którą winny klękać nie tylko narody. Na dodatek inteligentna jest i obdarzona sporą dozą samokrytycyzmu… tłumacząc: jaja ma na swoim miejscu!!! I mitologię zna. W zaskakujący sposób Jadowskiej udaje się łączyć nie tylko mity, nie tylko rozumieć różne aspekty bóstw, ale przede wszystkim nadać im ową osobowość… wcale nieludzką.

Tak dla rozrywki… i dla uśmiechu!

Fale są.

Podobno w owych falach są i morskie żywotności. Znaczy tam nie przesadzajmy, te, o których mowa, to jeżeli chodzi o ową żywotność, to raczej już marnie, ale są duchem i zdechlatym ciałem. Niczym niebiańskich panien pogubione implanty się unoszą w wodzie i mnie obrzydzają. Znaczy bez urazy. Lubie je, jak już pierwszy mrozik je zetnie, jak już po prostu można sekcję galaretkom zafundować milusią, jak można nie moczyć się wraz z nimi… ale tak pływać razem cuzamen do kupy? Nie wiem dlaczego, ale jakoś się boję. Cała martwieję, mam na myśli ALIENA 1, 2 i 3, oraz wszelako inne horrorowości. Wszczepiania bytów, monstrualne pomyłki lekarzy… no wiecie, się ma łeb na miejscu i niestety on ma to do siebie, że… działa!!!

Bynajmniej pływają te implanty już, w tym roku niestety wcześniej. Widać rzeczywiście cała aura postanowiła przesunąć się w czasie, a ponieważ wiosna zaczęła się w zimie, to widać i czas już na wczesną jesień i implanty morskie… Galaretkowe twory z koronkowymi, lekko brązowymi zdobieniami, które gilgotać można podobno. Nie żebym próbowała!!! Niestety media łapczywie donoszą, iż w tym roku zaobserwować można, a raczej może poczuć na sobie boleśnie, owe parzydełka. Nie urojone, ale czerwonoskóre, przybyłe z zamorzów, upierdliwe i jakoś tak nie stroniące od wciąz przecież chłodnawej cieczy morzem zwanej!!!

Ból jak ból, no wiecie, ale podobno reperować się trzeba za użyciem karty kredytowej, a ja w takowe nie jestem wyposażona!!! Więc cóż, jakby to ująć… gdyby coś się stało, to kto chętny mnie… no obsikać?

Morskość się pieni i bałwany na falach hoduje zaspane. Jakoś tak nie rwą się do roboty dziwni pieniści paniczkowie, więc zazwyczaj kończą w przybrzeżnej piance, ale nie narzekają, nie skarżą się w ogóle! Ogólnie mówiąc całkiem małomówne są takie. Jakby wystarczał im ów morza śpiew, ptaków zew, kamienista plaża, rzeka pośród drzew. Ów wodorostów dyskretny w powiewie zmienny ton, tych cudownych pływalności, lekko mdlący krąg. No takie mają życie.

Rodzi się Morski Bałwan na chwilę. Niczym takowa muszka owocówka, ino miejscówkę ma lepszą i mokrzejszą, bardziej słoną też pewnikiem? Unosi się na swojej matczynej fali. Najpierw wybiera się z łona potężnego, wzburzonego, niebieskościowego, a potem biegnie ku słońcu. Niczym urdzony serfer świadom tego, że na pewno nie zatonie. Przyczepiony do swego pływu. Spogląda na otoczenie i nie obchodzi go kto się jak nazywa, ani kto gdzie żyje, czy jakiej marki gacie ma na sobie… jedyne, co go interesuje, to owa podróż i on sam. I Matka Fala. A mamusia niestety ne jest wierna dziecięciu. Pewna tego, że zaraz i tak gnojka zrzuci w nabrzeżną zmienność, wie dobrze, że dzisiaj zaliczy jeszcze setki takowych ciąż. Czy akurat ów bałwaneczek jest dla niej kimś specjalnym? A któż to wie? Chociaż słucham fal, jakoś tak nie do końca je rozumiem…

Rodzicielstwo jest ciężkie. Jest jak owe chełbie bałtyckie. Upierdliwe, dziwne i seryjnie już raczej zdechławe! I doprawdy czepiające się wszystkiego i zdolne prztrwać nawet najgorszą sekcję w galaretkowatej całości…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.