Pan Tealight i Pićku Pićku…

„Pada w końcu.

Lekko nadmiernie podsuszona, spierzchnięta, a nawet może i suchotnicza, lakoniczna i kąśliwa ostatnio, ale wciąż, bez obaw ni boja się, kulista w swej niepokorze Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki, wypełzła w zdecydowaną deszczowość. Oj padało równo już od kilku godzin, więc wiedziała, że może, że to czas, albo też pora najlepsza, by w końcu sprawdzić wilgotność i realność wygrywanej na szybach melodii? Dookoła słychać było nie tyle pluskanie, nie tyle taplanie, nie tyle krople zderzajace się z suchością, albo już lekko następującą wilgotnością, deszczowością i siąkliwością, moczoną cierpliwie roszonością, ociekającą soczystością, gdy zwyczajnie kropla o kroplę, kropla o kamień, kropla o drzewo… nie, tego nie było słychać.

Raczej grzdukanie, przełykanie, parskanie, plucie i siorbanie, chlapanie i bryzganie, chlustanie i zlewanie!!!

Wyspa piła. Piła całkiem niechlujnie, rozlewając, ulewając i puszczając nosem bańki, nawet w uszach jej bulgotało. Włosy miała całe zlepione ową świeżutką słodyczą, miękka krystaliczność robiła za całkiem baśniowy łupież. Otwarte usta łykały ile się dało, nie baczyły na czerpanie… po prostu piła. Wciągała wszystko w siebie. W obsuszone członki i szeleszczące wnętrzności, w owe dziwnie rozwichrowane myśli i zaskakująco łamliwe wspomnienia. W apatyczne i drętwe uszy wtłacza dźwięki, w dziwnie martwe i nieświeże oczy owe szklistości, w to wszystko, co w niej biło i tętniło, w burkliwe i nadwiędłe środkowości niewyglądające na zewnątrz… inność wtapiała.

Nie dbała o to jak teraz wygląda, jak brzmi i jaki cień rzuca…

To co było przekwitłe i przyschłe, od nowa miało nadzieję na odrodzenie. Znowu zaczynało wierzyć, ze będzie miękkością, blaskiem i życiem. Tym zapamiętanym. Surowość zwiotczała znowu marzyła o róży. O owym kolczastym krzaku, czerwonym i krwistym, aksamitnym i pięknym, z którego spadła… płatkami, rozsypała się i zaczęła znikać, zwijać się marnieć, wietrzeć i pękać. A teraz, z tymi kroplami, z ową mijającą dusznością dookoła, na wilgotnej trawie znowu była różą… przez chwilę.

Bo gdy Wyspa się napiła, beknęła, odbiła co miała do odbicia i wypuściła powietrze otworami, o których nie wypada mówić przy damie, a chmury przeszły, płatki wyschły i powróciły do ziemi…

… ale nie ważne to, bo ziemia to życie.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Sen Kleopatry” – … się zawiodłam. Nie wiem właściwie czego oczekiwałam, na pewno czegoś więcej. Owej wyobraźni spętanej chronologią i sposobem myślenia Egiptu, no tego co zawsze dostawałam od Jacq! Jakoś tak dziwnie sucho tutaj! Bez człowieka, bez owej duszy… Kemet.

Nie, no pewno, że wiem na co się rzucałam, na znajomą historię, bo przecież o Kleopatrze powiedziano już tyle, a Jacq słynie z cudownego trzymania się faktów… ale jednak oczekiwałam owego więcej. Dyskretnej baśniowości, mitów, magii. A tych jak na lekarstwo. Spotkanie z Apisem, kilka ptaków, trochę małp… ot zwyczajne torowanie sobie drogi do korony… za mało.

Ale… stawiam Jacq poprzeczkę nader wysoką, więc może to tylko ja. Jakoś mnie znudziło, jakoś wtapianie się w to, co znane, kolejny raz mnie nie poniosło. Jakoś tak nazbyt sucho było, jakoś dziwnie nieludzko… Niby jest Kleopatra pełna swojej dziwnej, jakby nietypowej egipskości, pierwsza od tak dawna posługująca się i językami i inteligencją, pierwsza, któej się chce i ci, co są przeciwko niej. Brat i Arsinoe. Przebiegła i tłusty smarkacz. I oczywiście jest Cezar… bo ta historia opowiada o niej i o nim. Jeżeli więc nie macie dość opowieści z Egiptu, szaleństwa i walki o tron, o dobro państwa, o miłość do tego świata, przeczytajcie… poznajcie trochę inną Kleopatrę, niż mówią…

… Kleopatrę Egipską. Dziwaczkę dla tych, którzy władali… niesamowitą legendę dla tych, co żyją dzisiaj…

Podróżowanie.

Wiadomo, na Wyspę trzeba się jakoś dostać… a wpław nie da się przenieść wszelkich potrzebnych rzeczy (głównie tych niepotrzebnych, ale powiedzcie to komuś przed podróżą!!!), no i wiecie, na morzu pogoda zmienną jest, mokrą i wietrzną zwykle, i ogólnie mówiąc kłopotliwą… więc lepiej w coś wsadzić zadek i plecak, trzy torby, zestaw karimat, pięc walizek, parasolki, nadmuchiwanego wieloryba i gigantyczny namiot z przenośną toaletą. I jeszcze teściową… Po prostu lepiej się w coś wsadzić. Na przykład w samolot, ale wiecie, nie każdy dobrze lata, nie każdy ma skrzydełka i nie każdy jakoś tak umiejętnie się w metalową trumienkę wtłacza, a balon czy sterowiec to rzadkość! Albo lotnia, tudzież szybowiec? A może przytroczyć się do latawca, przy okazji beirzecie kluczyk i już udowodnione znane światu doświadczenie… więc wybierają łodzie. Promy rzadkie, ale da się coś złapać, balii nie polecamy, podobnie pontonu, ale znajomy z niezłą barką mozebyc przydatny. Lub taki katamaran, chociaż strasznie buja i ma dostęp do wyskokowych napojów, przez co potem Wyspa się bardziej kręci… i może stanąć w dziwnym miejscu o dziwnej porze i przy większej fali niczego nie dźwignie… więc może jednak wpław? Albo na drzwiach? Jak w filmie, mało romantycznie?

Prom ma to do siebie, że mniej buja, a i pojemny jest. Wsadzicie w niego nawet swoje autko i przyczepkę, więc raj dla duszy, ciała i kieszeni, gdy zajrzycie do sklepików na metalowym bohaterze. A potem… już na Wyspie wiadomo, ma się nogi, chociaż kto by tam nogi, tosz to tak bardzo niemodne gdy się nie biega, lub szpilek nie nosi, więc lepiej rower. Do niego przyczepka, do przyczepki kolejna, a za nia pies na lince. Albo hulajnoga, albo segwey. Aczkolwiek durnie się wygląda. A może jednak coś innego? Może wrotki? Deska? Albo po prostu turlać się z prawej na lewo? No jakoś do plaży trzeba dotrzeć. A może jednak autobusem? W końcu komunikacja działa i chociaż nie są to już pociągi, rozebrane, ale wciąż troszeczkę we wspomnieniach dyszące w eterze, jakoś tak romantycznie się mi za nimi ckni… to jednak autobusy jeżdżą. Jak już dechu brak, płacisz dwie dychy i jedziesz gdzie chcesz, chyba że się pomylisz, to wracasz, a potem znowu czekasz na kolejnego w rozkładzie. A nóż widelec trafi ci się akurat ten pomalowany przez artystycznego marzyciela? W dziwne kształty, koty miauczące i mlaszczące, w owe oczy, mazy i zrazy w polewce…

Cierpliwe i nadzwyczaj wyrozumiałe od wieków skamieliny i nieco wcześniejsze ludzkie pozostałości, łącznie z owymi mniej reprezentacyjnymi… tylko patrzą. Niesamowicie nie baczą na to jak je się gniecie, jak się na nich układa, jak bardzo się śmieci i jak całkowicie się ich nie zauważa. Były tu przed i będą po, choćby w innej, bardziej zmielonej formie, choćby w żyłach i kościach i mięśniach dinozaurów, co się odrodzą, ale w zaskakującej mikro postaci… milusie takie, wiecie można z nich kolczyki mieć i wisiorki i w ogóle, wpleść we włosy, może i gryzą, ale jakie cudne!!! Bo skamieliny nigdzie się nie ruszają, a szczególnie te wielkie u podstaw świata…

Przeszłość ma to do siebie, że nie podróżuje. No chyba, że w myślach dwunożnych, ale poza tym to nie. Przeszłość ma to do siebie, że jej nie zwisa i nie powiewa. Po prostu jest i umacnia się z każdą milisekundą. Rośnie w swojej cudownej opasności i po prostu… przeszłość ma to do siebie, że jest. Nie da się od niej umknąć, można tylko udawać, że was nie obchodzi, ale uciec się nie da. Można nadać jej imiona teraźniejszości, ale ogólnie mówiąc durny to jest pomysł. Bo jak się wie czym się jest i się to uznało, się to akceptuje, to seryjnie to wnerwia… a głupio tak wnerwiać przeszłość. Jeszcze pójdzie po rozum do głowy, przejrzy swoje członki i dojdzie do wniosku, że pewne sprawy może w sobie amputować… i nie, nie będzie twoim problemem nicość, ale to, że odrodzisz się z pełną teraz siebie świadomością w innym ciele…

… takim, którym pogardzałeś…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.