Pan Tealight i Wakacyjni kochankowie…

„Jest takie drzewo gdzieś na Wyspie. W miejscu znanym niewielu, a właściwie to nikomu prawie. Tylko Jej i Zbieraczom Pociesznych Owoców. Tym, którzy żyli tylko raz, poprzez potrzebną światu chwilę, by nie zdradzić, by nikomu nie ujawnić tajemnicy… a one? Cóż? Większość z nich nie wiedziała. Dziwnie łatwowierne, podniecone ciepłymi, rozleniwiającymi promieniami słońca… dziwnie spragnione, tęskniące, udręczone… Dlatego pozwalały na wszystko.

Dlatego było aż tak łatwo!!!

Owoce z tego drzewa dojrzewają z końcem czerwca, chociaż w tym roku akurat ów „koniec” nastał odrobinkę wcześniej. Sucha aura, dziwnie wrząca i paląca, pobudziła soki do kumulowania mocy wcześniej, mocniej, jakby z większą desperacją, jakby gotowały się na coś nowe i nieznane, coś wymagające większych nakładów pracy, owoców słodszych i ponętniejszych niż zwykle… Oto i nadchodziła samotność, ból, opuszczenie i brak zrozumienia. Oto nadchodzili ci, którzy dawno już zostali po prostu oddaleni od codzienności. Oto nadejść miały w końcu one…

Potulne Panny Niechciane.

– Dobra, dobra, dobra, wszystko rozumiem. Bierze taka jedna z drugą orzeszek, rozłupuje, a zniego wyskakuje cudowny młodzian, wiecie taki do kolorou do wyboru i ma już ona uciechę na wakacje. Ma kogoś do trzymania i wąchania, kogoś do rozpusty i wszelakich spacerów romantycznych. Kogoś, kto uplecie wianek, ale i będzie wiedział jak go zerwać bezboleśnie. Jak rozrzucić płatki, jak stępić kolce… jak wybrać małe, czarne robaczki z bielejącego bzu i wycisnąć soki z tego, co wysuszone. Ma więc tego kogoś przez turnus, tydzień, a może dwa tygodnie. Może i nawet miesiąc, ale co potem? Wspomnienia? Karmienie się nimi do końca życia? Czyż to nie wymyślna tortura? Zwykłe, cholerne okrucieństwo?

Właśnie dlatego wyrosło drzewo Wakacyjnych Kochanków. Bo im wystarczały marzenia i tylko ta chwila. Panny Niechciane nie miały wymagań w stylu forever. Po prostu przybywały i otrzymywały swój owoc. Skorupkę tłukły, lub sama pękała, drewniana i mocna, kokosowa, albo jabłczana w spiralkę obierana. A spod owej okładzinki wychodził on. Marzenie spełnione. Wystarczające „nazawsze”. Chwile i momenty, pocałunki i spojrzenia, pąki i pęki, stokrotki wsuwane za dekolt i dmuchnięcia w ucho, malinki i te… wszelakie melinki.

Jednak nie martwcie się. Drzewko rodzi dla każdej z was. Niezależnie od nominacji światowej, od marzenia i zapatrzenia… każda z was otrzymać może kochanka… na jakiego zasługuje!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Coś do stracenia” – … takie tam. No wiecie śmieszne, pocieszne, naiwne, miejscami wkurzające, mało zrozumiałe, dziwaczne. Właściwe tylko jednej fazie życia, a może… dopiero uderzy nas, że możliwe i później? Oj nie wiem. Nie moja bajka… chociaż, nie jednak nie moja.

Ona ma 22 lata i jest dziewicą. Nie sposób zroumieć jaki to dla niej ból! Przecież z tym żyć nie można… oj dobra, mój sarkazm!!! W sprawie dziewictwa mam chyba dziwne poglądy i tyle. No po prostu moim zdaniem się od niego nie umiera, ani się nie bzyka z kim popadnie ino coby zaliczyć… ale. Inne czasy, co nie? Cóż, mam prawo mieć je gdzieś, więc mam!!! A powieść? Ona chce stracić dziewictwo, ale wiecie, nie z kimkolwiek… znajduje jego. Ale się nie udaje, potem są następstwa, przewidywalne, a potem… seks.

Znaczy seks ino raz, więc nie ma obawy. Więcej w tym miłości, Szekspira, a wiecie jak na świadomych działają zakochani, to tak mniej więcej działa na mnie ta powieść. Ot czytadełko. Pośmiać się można ze znanych sytuacji, gołych babeczek w krzakach, szkoły, przyjaźni, zwrotów akcji… Nic poza tym, ale wiecie, czasem wystarczy właśnie nic, by powrócić do czasów swojej pierwszej miłości… więc może będzie to jednak powieść dla kogoś z was?

Na Wyspie jest kilka lodziarni. Znaczy lody jako takie wiadomo, kupić można w wielu miejscach z kolorowych chłodziarek, ale ja mam na myśli lodziarnie. Takie, gdzie każą gałkę ktoś ukręcił. Gdzie wchodzisz i pachnie nie tylko wanilią, ale i świeżo wypieczonym wafelkiem! Gdzie po prostu chce się posiedzieć, albo wystać swoje nie marudząc, bo nie ma dlaczego… po co i na co. Każdy dostanie swoją porcję. Z polewką albo posypką, z jakimś lukierem, likierem, czy czym tam. Pianką w kolorach tęczy, albo zabawnie uformowanym zawijaskiem z soczku. W kolejce spokój, ale są szmery. Ten myśli nad kombinacją czekoladowych z sorbetem cytrynowym, a tamten znowu tylko waniliowe i śmeitankowe. Ten z owocami granatu, a może i kiwi, tamten tylko banana split, do tego sorbet z kwiatów czarnego bzu. Toffi, czy może jednak znajoma cierpkość agrestu? A może jednak zwyczajowe jabłuszko, jeżyny, maliny czy truskawki? A może słynne figi? Listek do tego i można robić za rajowego tubylca!!!

Pójść w znajome, cyz nieznajome, ale w pudełeczku, czy moze raczej w wafelku… no i na ile kulek się skusić? Czy zaszaleć, czy po prostu kilka razy podchodzić?

W kolejce rozmyślania. Przy kasie rozliczania. A w lodóweczkach stoją sobie dumne, butne i klocowate krasnale. Każdy z nich wydęty i naburmuszony, odziany w kożuszek, kufajkę, do tego kaloszki z futerkiem i szalik w barwną siateczkę. Z frędzlami. Stoją krasnale i magii pilnują. Chłodnej takiej magii. Coby nie uciekła gdzieś wygrzewać sobie grzbietu, lodowata jej mość. Coby siedziała na miejscu i mroziła smaki, bo przecież łby chłodzić trzeba. Gdy nazbyt słonka przygrzeje codzienności wakacyjnej, szaleństwo gotowe. Gik Amok w natarciu!!! Coby złagodzić obyczaje… na słodko.

Deszcz lekko nawilgotnił Wyspę. Wszystko trochę pokiereszowane mocnym masażem kropelkowym, stara się jednak wyglądać aż nazbyt dumnie w promieniach nadal niepewnego słońca. Szybsze żniwa są już nie tylko zapowiedzią, ale właściwie się toczą… Co rusz dziwny odgłos łomoci pola. A pod moim oknem krzaki róż płaczą płatkami, co się dały oszukać kroplom, poderwał je ten deszcz, zbałamucił i takie mamy efekty. Zamiast trawnika cudowny patchwork z kolorów. Kremowe, łososiowe, żółte herbaciane i wszelkie odcienie czerwieni! Są i pomarańczowe i kremowe ciężkie dziwnie, a wszystkie zadziwione. Dopiero chwilę temu, no jeszcze wczoraj były kwiatami, a dziś są już pod krzakiem. Zmieniają się powoli w ziemię. Powoli stają się przyszłością nowych kwiatów. A może jednak tylko zwyczajnie się odradzają?

Popadało, ale nie pogrzmiało. Lekko się ochłodziło, ale tylko tak, że łatwiej daje się oddychać. I łatwiej wytrwać w kolejkach po lody. Nie skusić sie na fabryczne cudo na patyczku, czy w plastikowym pudełku, ale po prostu wyczekać w sznureczku, jeden za drugim, wymyślając kolejne kombinacje, na owe pilnowane przez krasnale, chłodne, ręcznie motane, smakujące zawsze wiatrem, plażą i marzeniami… niesamowicie słodkie cudowności. Albo cierpkie. Albo gorzkie, czy też soczyście owocowe… albo czekoladowe, chociaż to przecież też roślina. No po prostu…

… czas na loda? (wcale nie dwuznacznie!!!)

„Potrzebuję kawałka łąki,
by nim odgonić biegające pająki.
By nim omamić te wszelkie robale,
co mojej packi nie boją się wcale.
By się samej zagłębić w tej kwietnej słodyczy,
co miodowej miłości każdemu życzy.
A potem poleżeć, chmury policzyć,
zwyczajnie zlenić, bo na urlop nie ma co liczyć.”

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.