Pan Tealight i Mistrzowska Zawiesina…

„Po prostu sedno sprawy.

Skrupulatnie oddzielona od plew i brudów cudowność. Esensja. Dno wszelkiego dna, środek wszelkiej mocy, szczyt szczytów, napar wszelkiego naparu, nasycenie roztworu. Lekkie odwirowanie, wyciśnięcie, ponętna gęstość, wstrząśnięta, w sobie specyficznie zmieszana. Podawana bez parasolki. Stan skupienia nie do opisania. Stan nośności, niezależny od wszystkiego. Tajemnica. Rozpuszczalna, ale… Pojawiała się raz do roku, zawsze zwiastowana, nigdy nie do końca pewna. Zawsze zapowiedziana, mały karteluszek z datą, godzina stukana Morsem w parapet kuchennego okna, list na liściu dziarany, wiadomość ułożona z chmur, stos lawendy sycący wieści w powietrze, mięta spętana z szałwią, która zawsze spełnia życzenia, ot pajęczynowe nieszczególności, piórkiem pisane, ołówkiem dziobane…

Mówili, że pojawiła się przy pierwszym oddechu Pani Wyspy. W czasach, gdy jeszcze nikt nie potrafił opisać Wszechświata. Ot tak zwyczajnie, bo każdy przecież musi mieć jakieś serce. Inaczej, to jak żyć i jak umierać? Ale w zwyczaju było, że serce należy ukryć. Najlepiej gdzieś, gdzie nikt go, no wiecie. Więc w jakiejś szkatule, w której jest inna, w niej pudełeczko, potem woreczek, a w nim jajko, w jaju puzderko, w nim łuska, a w łusce leży zamknięta muszla, którą otwiera tylko śpiew… Ogólnie mówiąc serio każdą z przeszkód trudno przejść. Woreczek może was udusić, szkatuła odciąć co ważniejsze członki, takie, które nie odrastają… NEVER!!! Oczywiście szkatułę należy też umieścić w jakiejś grocie na dnie dnów. Gdzie żyje potwór, który ma strażników, a w potworze jest lufcik zarośnięty, co się nie otwiera, i w nim wciśnięta szkatuła podróżuje po powtworze w cyklu półrocznym… od jednego końca do drugiego i przygody ma. Bo dlaczego ma ich nie mieć. Może i ma program ochrony świadków maksymalny, ale… zabawić się musi.

Więc oto jest i ono ukryte, serce. Serce Wyspy. Mistrzowska Zawiesina. Raz w roku zwaną Gienką.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Drużyna. Niewolnicy z Socorro” – … ech autorzy. Widzą, że coś się ludziom podoba, to kręcą więcej takich opowieści i jednym dają radość, a innym frustracje, czy co tam. Nie inaczej ma się z panem Flanaganem. „Zwiadowcy” podbili wiele serc. Młodzieżówka, ale bardziej przygodowa, niż wyłącznie nastoletnia w wyrazie. Prosta opowieść o dorastaniu, a z drugiej strony pełna tak niesamowitych postaci, że zadowoli każdego czytelnika. Jakoś każdemu łatwo się w niej odnaleźć… i to niezależnie od nastu czy dziestu lat!!! Czy pomysł się wypalił, czy nadszedł czas na zmiany nie wiem, ale oto rozpoczyna się panowanie Drużyny.

Czwarty tom…

… połączony ze Zwiadowcami. Bo dlaczego nie? Te same elementy, inne postacie, znajomi bohaterowie i ci, do których jeszcze nazbyt się nie przyzwyczailiśmy… Ponownie młodzi stają się dorosłymi, pokonują przeszkody w intrygujących okolicznościach zewnętrzności, cierpią, przegrywają i wygrywają. Uczą się… ot życie pełne niesamowitych rad, naprawdę niezłych, zabaw, uśmiechów i żartów, ale i owych bolesnych prawd, bo w końcu róża ma te swoje ciernie też…

Ci co kochają Zwiadowców przeczytają i Drużynę, ale czy ponownie autor wdepnie w tasiemca tomowego? Hmmm… zobaczymy? Jedno macie zapewnione… utarte ścieżki i nowe zabawy, ale cała reszta znajoma nadzwyczajnie, bo w końcu dorastanie, to zwyczajna powtarzalność. Ale przede wszystkim to opowieść o przyjaźni, niepewności jutra i naiwnej nadzie właściwej młodości…

Na Wyspie mało kto się schyla. Tak jakoś to mi się w oczy rzuciło, zadrapało, zajrzało głęboko w duszę, więc splunęłam i charchem przetarłam powieki… znaczy nie martwą podniosłam powiekę, żadnych mi Wieszczy tutaj dzisiaj! Po prostu się ludzie nie schylają. Zgubią coś, nie podnoszą… nie rozumiem tego. Nawet jak robią zdjęcia, to z daleka, jakby się bali, że coś ich użre, połknie, a może ino nadgryzie i zaleje ich kwasem… a może nadgryzie, zasmakuje i wtedy połknie… na każdej fotce szczerzy się para przytroczona do rowera. Jakby owe rowery były władcami, ot powtórka z historii i konkfisty. Ot konioludzie byli, więc mogą być i ludziery! Czemu nie? Dziś napotkałam takie dziwne stadko… dwoje dorosłych i najstarszy malec na rowerach, a do dorosłych doczepione wózeczki z pozostałą trzodą, a do nich różowe rowerki, jakby zmęczone, spocone, szczerze nie pragnące doświadczyć drogi i nacisku cielesnych…

Czasem się zastanawiam, czy nocą, gdy ludzie śpią, a rowery w końcu mogą robić to, co im się żywnie, łańcuchowo podoba… to ktoś tego wszystkiego pilnuje? A może przemieniają się w wolne, swobodne kapitalistycznie, dziwne jednorożce z pokrętnymi myślami i świńskimi ciągotami ku wyłącznie krwistej diecie z małą ilością błonnika oraz warzyw. Ot na śniadanie kaszanka, potem polewka czarna, a na koniec kilka porcji steków i deserek ze świeżutkiego tatara z ceulką?

O poranku zwykle wszystko jest jak było przecież… a pomieszane pedały można zwalić na wiatr, czy tam leśne stworzenia nocne, jak strzygi, topielice, wiedźmy niskopienne, trolle i skrzaty… zawsze jest na kogo zwalić…

Gdy w końcu po dniach spiekoty i wielkiej mej miłości, która wciąż się poszerza w kierunku klimatyzacji… chłodniej się zrobiło. Gdyby tak zamknąć oczy i pozwolić nogom iść, to mogłabym się nie zatrzymywać. Kierować się nosem, gdy wiatr wieje od morza i wszystko pachnie tylko solą, świeżością, morskością i falami. Ową dziwną mocą, siłą, której nie można się oprzeć. Tęsknotą za czymś tkwiącym głęboko w moich kościach i mięśniach, gdzieś tam pod skórą, gdzie nic nie dociera… gdzie jest tylko to, co darowane, ale zapomniane. Jak prezent od niezaproszonej na chrzest wiedźmy, która jednak zdecydowała się wysłać coś Fedexem, ale wiecie karteczka zniknęła, wszyscy o nim zapomnieli bo kokardka była taka mała, bo pudełeczko tylko zawinięte w serwetkę, bo takie niepozorne…

Jest we mnie coś, co tak mocno za ową dzikością, dziwnie we współczesnym świecie nasączoną ostracyzmami, tęskni. Jakoś tak łka wciąż roamantycznie… a jak nie dac mi porcji tygodniowej głuszy i pól, lasów i morza, to po prostu pluję jadem. Ale jak już się wypuszczę, to lepiej nie włazić mi w drogę… też pluję. Pokrętnie to wszystko jest takie dostępne, a jednocześnie dziwnie dalekie i nietykalne. Jak te święte krowy w Indiach, czy co tam… dziwność, której ktoś nadał jakieś tam znaczenie. Już bardziej rozumiem elfie kamienie w Islandii. Jakoś są dla mnie jaśniejsze, normalniejsze, dziwnie bardziej swojskie i sercu miłe! Religijność? Może tak naprawdę każde z nas jest tworem własnej religii, własnego demiurga, boga, jezuska i świętych… może sklecając siebie, tworząc od początku od nowa, poznając to co jest i wtykając pomiędzy to nowe klocki, jesteśmy… sobą? Bo czymże innym możemy być…

Ale jeżeli nie umiemy się schylić, to czy potrafimy uklęknąć… przed sobą?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.