„W różowej skale skropionej rubinowymi łzami, ktoś na początku istnienia świata, nie wiedząc nawet, że ta część będzie Wyspą… wykuł szpital. Ot zwykłą jaskinię z kilkoma wygodami. Z szemrzącym, lodowatym strumieniem i cytrynowym mchem, z kochającymi mrok fiołkami o zniewalającym zapachu i makami, które nigdy nie zmieniały się w kwiaty – z ich muzyką, jakby delikatność budziła do tańca ziarenka piasku, niemrawe czasem, a czasem niczym naćpane, tak skoczne. Z oczkami wodnymi, które zasnuwały Szepczące Lilie i Jaśminowe Topielice, oraz skrzypowymi łączkami, miękkimi, pachnącymi zwodniczo i uwodzicielsko, pełnymi pasem światła przedzierających się tutaj przez Dzikie Kryształy rosnące w ścianach.
Ogólnie mówiąc wypas i degrengolada. Do jedzenia grzybki i mchy świetliste, fluorescencyjne powoje i dziwne kwiatki o jabłkowym aromacie. Maleńkie drzewka gruszkowe, ukochane w ciemności, rodzące niewielkie, ale przeraźliwie słodkie i winne zarazem grudki. Może i nieforemne, ale jak smakowały! No i były jeszcze te liany, do wszystkiego! Na gacie i koszulki, na maty i do wypchania siennika. Ot wszystko było w środku, wyłazić nie trzeba. A wiadomo w szpitalu to raczej nie chodzi o wypuszczanie, wiecie sami!!!
Lepiej trzymać zarazy w środku…
… i co do zarazy i co do choroby… I co do imienia, to sprawa była pokrętna. Podobno przybyli kiedyś Piękni Niezepsuci na Wyspę. I gdy tylko zauważyli szpital, od razu wiedzieli, że to ich miejsce. Utęsknieni inności, spragnieni brzydoty… ot zwyczajnie rąbnięci, albo co, ale świetnie nadawali się na imienników owej skalistej instytucji, czyż nie?!! Więc już zostali. Zresztą podobno poszukiwali tutaj skaz. Wszelkich iedogodności fizyczności. Bo jakoś co do wnętrza, to nie uznawali brzydoty, po prostu jej nie widzieli, ale zewnętrze… oni byli po prostu matematycznie idealni. Refleksyjnie harmonijni, tak dziwnie pasujący, a jednocześnie wybijający się z otoczenia. Przesadnie przystający w połowach swych cielesności, no zwyczajnie… nudni. Wiecie… same Washingtony za młodu. Albo i gorzej. Symetryczni. Możnaby ich w odbić i tłoczyć kolejnych zawsze takich samych wyłącznie od połowy…
Przyzwyczaili się do owej „niedogodności zewnętrzności”, ale jednak szukali skaz. Brzydoty. Owych nadgryzień, wysypek, wyprysków i piegów. Zapaleń, podrażnień albo chociaż strupków. Chcieli za nią oddać ułomki idealności… a ludzie ich zapragnęli. Ale jak to ludzie mają w zwyczaju, gdy ktoś im daje palec, po prostu użarli rękę, potem przeżuli kadłubki, nie wypluli nawet kości, ot zessali szpik, poddali obróbce szkielety i wypili w jakimś pokrętnym smoothie. Nie pozostało po nich nic… a nie, pozostały włosy i to je, a dokładniej umotane z nich laleczki pochowano w ogródku skalnym u szczytu komina szpitala. W tym miejscu, gdzie słońca było najwięcej, gdzie deszcz padał normalnie z góry na dół, a powietrze tańczyło tylko walca…
… legenda mówi, że powrócą po swoje ostateczności, że odbiorą je tym, którzy je przetrwaili, ale nikt już o tym nie pamięta, więc nawet jeżeli, to czyż jest jedna apokalipsa gorsza od innej…???”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Przysięga królowej” – … księżniczki z przeszłości. Zaprzeczenie słów, iż kobieta to puch marny i stokrotność delikatności. Kobiety, matki, żony, córki i wnuczki… tak naprawdę nikt nie zna prawdy, wszystko to, co mamy to ocena historii, a ta bywa okrutna!
… więc jak było z tobą Izabello?
Uwielbiam powieści biograficzne, w których autor nie tylko wkłada masę czasu w doszukanie się wszystkich faktów, nie tylko sam szpera i dotya kamieni, po których stąpali jego bohaterowie, ale przede wszystkim potrafi powiązać z nimi własną wyobraźnie. I przybliżyć nam idealnie tych, o których pisze. I tak jest z C. W. Gortnerem. To już kolejna z jego powieści, a ja wciąż jestem zauroczona. Może nie zastąpił mojej ulubienicy P. Gregory, ale jednak poruszył we mnie jakąś tęskniącą strunę… a już dedykacja dla J. Merkle Riley po prostu tylko we wszystkim mnie upewniła. Lubię go! Za… pełne oddanie męskości i kobiecości, za fakty, za pewną drobiazgowość, a jednocześnie jakąś osobliwą męskość wypowiedzi… nie jest tak drobiazgowy jak autorka „Kochanic króla”, ale jednak daje radę. Ma w sobie jakąś tajemniczą równowagę… coś, co nie odrzuca, nie nudzi, nawet jeśli to tylko owa zaprzeszła zwyczajność…
I jakby patrzy na świat inaczej.
Są w jego przywołaniach przeszłości, obrazach zapomnianych, jakieś elementy, które umykają innym autorom. Jakby ten pisarz był w stanie zobaczyć coś więcej, a może w tym zwyczajnym ujrzeć prawdę inaczej? Na pewno sięgnę po kolejną powieść! A wy, jeżeli kochacie historię, albo tylko chcecie zatopić się w obrazach z przeszłości, sięgnijcie po jego powieści. Po jego wizje tych, którzy mieli wpływ na losy świata, taki trochę większy… a może tylko zapamiętany/opisany?
Szemrzy wszystko na polach. W palących prmieniach słońca jakoś tak się złoci to wszystko, jakoś tak gra kłosami, gdy tylko wiatr się wybudzi i znowu zawieje… tęsknię za porządnym wianiem i padaniem strasznie! Wsio suche, w rzekach ino błotko, a już podlewania grządek mam serio dość! Jakoś tak spore, zielone kasztany spadają mi na plecy, sprawiając wrażenie zdesperowanych, lekko przyciężkich pająk, które wyssać chcą z tego na kogo opadną całą wilgoć. Oj, czyżby nie miało być brązowych kulek? No jak tak dalej pójdzie, to sianokosy przewidujemy już teraz! Pod moim oknem, przy wiatraku już pole skoszone, dumne cycki i klocki prężą się, połyskują swoimi równymi mniej lub bardziej krawędziami. Jakby to była ich zasługa kim są, a nie maszynki do ugniatania… ani kłosów, co same wyrosły, ani pola, ani Wyspy… Trywialnie aroganckie w swojej młodości dni kilku od stworzenia, pysznią się na ściernisku nieświadome tego, że poza tym miejscem, poza polem i niebem, tym skrawkiem, który widzą, jest jeszcze jakiś inny świat… ech, wiadomo, młodość dzielna i chmurna!
Co do cycków na polu, to trzeba im przyznać, że cudownie wplatają się w ową toczącą się dyskusję w sprawie seksualności. Dumne cycki, z odpowiednimi zakończeniami wycelowanymi w nieistniejące chmury po prostu są. Ot bo tak je uformowano, stworzyciel je takimi ulepił, więc są… i trzymają się w całości do kupy! Dwa wielkie cycki, niczym protest song, niczym jakaś rzeźba, której znaczneia nikt nie odgadł jeszcze, po prostu czekają. A może tylko chcą o czymś nam przypomnieć. Nie krzyczą przecież, nie obwiesiły się transparentami, nie wykupiły reklamy w necie… może mają nadzieję, że po drodze pedałujący dotrą do rozumu i sami się domyślą?
Ojjj… daremne nadzieje i próżny to jest trud, bezsilne to są wielkie, ale ciche dziwnie, niemrawe takie, wasze złorzeczenia… przeżytych kształtów tylko wiatr, zmusi do nieistnienia. Parafrazując oczywiście!
Na tych jeszcze nie skoszonych polach pysznią się tłuste kłosy. Gdzieś mają politykę odchudzania świata. One chcą pulchnych bułeczek i rżących chelbków, ciasteczek tłuściutkich i maślanych występków. I naleśników z serem i dżemem i może nawet placków ziemniaczanych? A może jednak pójść w torta? Co prawda dostaną tylko kilka kolistych placków do wykoanania, ale siedzenie pomiędzy lekko kwaskowatą masą i a ferią wszelakiej słodkości polewy, doprawdy może być dla wielu marzeniem. I czekolada? Dać się zatopić w niej, nawet w ziarenku, w końcu ludzie obecnie skorzy tacy ku ziarenkowej diecie, może tak trafimy do swego Królestwa Kłosowego? A może w kremy? Albo napitki bąblujące? Och tyle do wyboru, a pole tylko jedno, a kłos ino jeden i chociaż w nim nasionek zairenek tak wiele, to wciąż każdy tylko jeden… inny, samotny, zdesperowany, by po prostu zaistnieć gdzieś tam…
Jeszcze lekko zielonkawe, niskie dziwnie, jakby nie miały w sobie owego pragnienia wzniesienia się ku gwiazdom, szemrzą sobie nieskoszeni… nieskoszone, nieskoszono, dać zjeść się wronom…
A na ścierniskach mewy siedzą. Żadna się nie rusza. Siedzą niczym owe dziwne, porozrzucane bez ładu i składu rzeźby. Jakby artysta najpierw miał pomysł, ukochał go i wykonał w pocie i zmęczeniu, w kilku kurwach, splątanych przekleństwach materiału niedogodności, pomalował, wypalił, zeszklił, ucałował, ale potem, gdy już miał się światu pochwalić się coś w nim zmieniło i zwyczajnie pozbył się dzieł. Mewy… czekają. Nieruchome, ale czy groźne? Może po prostu wdychają zapach przyszłości? Może zwyczajnie w coś się zapatrzyły… w owego myszołowa, co jak szalony nas nimi kołuje, jakby miał smaka na jedną, ale stracił ją z oczu, dziwnie, magią, czy przypadkiem, i teraz nie wie, którą sbie upodobał?
A myszki na to? Niemożliwe!!!