Pan Tealight i Przenośny Drepcząco Plusk…

Przenośny Drepcząco Łiszingłell od dnia swojego spojawienia się, doprawdy z zaskakującą łatwością, odnajdywał się w codzienności Wyspy. Znaczy szlajał się samotnie, bez mapy, GPSa, oraz wszelako i bez kanapki (zresztą bez wersalki też), chlapiąc wodą z wiaderka gdzie popadło, wpadając w każdą szparę, każdą dziurę i udzielając wiglotnych ostatnich namaszczeń tym, co nie chcieli… i wróżąc oczywiście. Wróżąc bezczelnie i natrętnie, nie bacząc na stan wiary, status społeczny, dietę, czy też seksualne niedopowiedzenia… Bo poza tym, iż wrzucona – oczywista to nie takie łatwe, bo musiała być w tym celu specjalnie zrobiona, obrobiona i wygrzana, w ulubionym stopie studzienki, faworyzowanym kolorze, kształcie i z dziurką oczywiście, i tak dalej – ostatkiem zwątpienia moneta, mogła zapewnić, komukolwiek sprytnemu, zbyt mocno spełnienie marzenia… to jednak poza tym, umiał Łiszingłell też wróżyć!!!

Miał tylko jedną, jedyną, no całkiem maluśką słabość. Ot takie tam może i zboczenie, ot zwyczajnie no nie tyle wadę, nie przesadzajmy, co doprawdy przemiłą skłonność ku pluskającym wodom. Niestety w Chatce Wiedźmy, gdzie przecież mieszkał stało się tak, iż chlupało tylko jedno poza Bulgotem miejsce. Miejsce bliskie odpływowi prysznica, miejsce czyste, miejsce dziwnie jaśniejące, choć jakże wstydliwe… raczej co jak co, ale Bulgot swojej miejscówki nie ospuści, się nie oszukujcie… więc jeżeli Przenośny Drepcząco Łiszingłell nie szlajał się właśnie po mniejszej promieniem, tudzież większej nim, okolicy, można go było znaleźć tam.

… TAM!!!

Jak spoglądał w ową magiczność, w te ciurkania, skraplania, krople, łezki i przesmyki wodne, owe wiry i roztopy, owe niesamowitości, święte, krystaliczne, magiczne i jedyne czystości, zdolne zmyć każdy brud, każdą bliznę przekształcić w czystą, oczekującą skórę i pożreć każdy smród…

Ale pewnego dnia… Czy był to promień światła odbity w toni, który w jakiś sposób zsumitował jasne drewno i kamienną cembrowinę, a może wiatr mocniej zakołysał wiaderkiem, nie wiadomo. Wiadomo tylko, że dokonał się Plusk, a potem coś się zmieniło, chociaż nie było to wiele. Nie było to coś, co mogłoby od razu zaśpiewać, uczynić cud, coś, co mogłoby pokazać swoją moc, albo też raz na zawsze, w tej jednej chwili, odmienić swoją codzienność. Nie mogło uczynić niczego, w co doprawdy od razu wszyscy by uwierzyli, mogło tylko być… Pluskiem.

Łiszingłell na szczęście nic sobie nie zrobił. Nawet nie obdrapał wiaderka, ni nie nadgnił daszka, nie wyleciała mu nawet zaprawa spomiędzy kamieni, nie obsunęły się żadne drobinki roślinne… więc nic nikomu nie powiedział. Zresztą, nie było o czym, czyż nie? Nie było o czym…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Poza cieniem” – … i w końcu. W dziwaczny sposób jakoś tak w moim życiu się zamieszało, że po przeczytaniu pierwszego tomu trylogii nie dotarłam do kontynuacji. Mimo mojej fascynacji, mimo zauroczenia, mimo tego, w jaki sposób powieść mnie wciągnęła, jak nam było razem dobrze, jak się zakochałam, jak mnie wszystko to tak mocno zafascynowało… no po prostu naprawdę życie sobie poszalało!

Ale w końcu dotarła do mnie, co prawda nie czytałam środka, ale z takimi powieściami jakoś tak się da, jakoś tak można wkroczyć, bo autor wie co robi i nie rzuca tylko ogólnikami w typie: on ma rogi, bo tak. Bo jakoś tak pisze, że mimo potężnej liczby bohaterów, z których serio każdy jest ważny, nie gubię się. Jakos tak zwyczajnie, jakbym tam była wiem i widzę. Bo ta powieść to wprost epos. Ogromna, potężna, przeplatająca się, do końca nie wiemy, czy ten co żyje, żyje, a może jednak nie żyje, ino się mu umarło, a to tylko cień i echo grało…

Mniejsza. Kocham tę trylogię. Tak po prostu. Może i wymaga całkowitego stopienia się ze stronami, może i zabiera nas z codzienności, może i zmienia pozwalając spojrzeć na ową codzienność zwyczajnie inaczej… po prostu. Bo tacy bohaterowie nas zmieniają. Ich wybory kształtują inne spojrzenie na nas samych. Ich walki są naszymi, ich księgi stapiają się z naszą historią…

Bohaterowie dorośli od pierwszego tomu. Zmienili się namacalnie i w owych fragmentach swoich bytów, które nie do końca są dotykalne. Dorośli, zgrzybieli, zakochali się ponownie, albo podjęli decyzję, by być samotnikami. Dla jednych życie to tylko walka, dla innych coś więcej… ale są też owe okruszki poboczne, owe cudowne osobowości, któe mają na nich wpływ, i wobec których i czytający nie jest w stanie przejść obok…

… chyba dlatego tak bardzo lubię tę powieść. Bo jest wyzwaniem. To my musimy wybrać, a może raczej możemy wybrać? Autor daje nam pełną wolność oceny, pozwala spojrzeć na wszystko, i jest magia! Specyficzne konstrukty społeczności, które burzą nasze emocje, grają na naszych baśniach… na owych wplecionych w nasze myśli wzorcach, których nie możemy się tak łatwo pozbyć, lub ich zmienić.

Naprawdę ciekawy cykl… dla wymagających.

Ciepło.

Nudna pogoda mode rozpoczęty. Trochę wieje, ale co to tam za wianie. Nawet zbytnio morza nie burzy. Plaże wciąż jeszcze niezbyt zagęszczone golasami, ale już zaczynają być powoli zajęte!!! No przyjdzie czas, że nie można się będzie ot tak zwyczajnie wybrać na kamyki! Ech! Cóż, no sezon. Ale jednak… wciąż jeszcze nie siedziałam w falach, wciąż jeszcze nie pływałam, dlaczego? Może coś ze mną nie tak, bo z morzem raczej wszystko w porządku, a całe plemienia młodziutkich kaczek bawią się w: „utoń mnie, utonę cię”. Wzajemnie znikają wywracając się pod taflą lekko marszczonego kobaltu i nie ma ich i nie ma i nie ma… wprost już wyłażę z gaci, by skoczyć na ratunek duck al orange, gdy one nagle niczym piłeczki pingpongowe pod wodą wyskakują na powierzchnię, otrząsają się, gdaczą, kwaczą i znowu nurkują. Znikają niczym za machnięciem jakiejś różdźki, za zaklęcie… ale może i ktoś tam za mną macha, może i ktoś tam zaklęciuje małe, pluszowe, szarawo-grafitowe byty?

Co do łabędzi, to raczej nie biorą w tym udziału. Raczej wyglądają, jakby się chciały jak najszybciej pozbyć niedorostków. Wprost jakby pragnęły podać je na tacy srebrzystej, na warzywach, na owocach, na parze, ale z tłuszczykiem, a może i z pasztetowymi ciasteczkami dookoła? Hmmm? Nie mam rozeznania w ptasim, kulinarnym, atawistycznym i pewno zombiaczym w zamyśle tchnieniu… jakoś tak niezbyt owa wizja złożenia na kamieniu i ofiarowania demonom pierworodnych, lub raczej pierwowyklulnych, czy jak tam… No sami pomyślcie. A tak w ogóle, to z pierzem, czy raczej już opalone i obdarte?

Lepiej nie myśleć!!!

Wyspie trochę braknie kasy, więc w tym roku nie liczcie na dokładnie wykoszone ścieżki, na obkoszone drogi i inne takie frykasy i ananasy! Poza zamkniętymi oddziałami pocztowymi są i inne obcięcia. Nie będzie szmatek oznaczających najfajniejsze miejsca do podtapiania dupska, ani innych cudów techniki. Ogólnie mówiąc sodoma z gomorrią, jak ktoś serdecznie kocha techniczną cywilizację. Oto natura pobiera myto od nieplewienia, nieprzyciannaia i wszelakiej nieludzkości w swoich wymiarach!!! Ślicznie atakuje smołę, czy czym tam teraz te drogi wykładają. Od razu zrzucone, zeszłoroczne liście, pokryły się ciężką, brązową zbutwiałą cudownością, już tam ziarenka zaczynają kiełkować, nie bacząc na wilgotną ciemność. Ot załapią się na kilka porannych mgnień słonka i jakoś potrafią z tym żyć. Nie skarżą się! A może robią to tak cicho, że jak się nie wywalisz, nie potkniesz o rozwiązaną sznurówkę i nie wyryjesz nosem w glebę… no nie usłyszysz. A nawet wtedy, nie oszukujmy się! W końcu zaczniesz tak przeraźliwie wrzeszczeć, bo ubrudziłeś swoje nowiutkie adidaski, te z zielonymi i z pomarańczowymi wstawkami, co to kosztowały pół Afryki, że nie baczysz na słuchanie!!!

Tak w ogóle, jeśli już upadniecie na Bornholmie, to wstawajcie szybko. Nie leżcie, nie pieśćcie gleby nazbyt długo, nie spoglądajcie na robaczki, co to robią to, co robaczki lubią najbardziej… znaczy bzykają się. Bo jeżeli przegapicie swój czas, Wyspa zwyczajnie was w siebie wciągnie. Może i po wciągnięciu wciąż będziecie jakoś sobą, może i wciąż jeszcze będziecie, ale jednak… uważajcie. Dla nas nie ma już ratunku, my żyjemy w Niej, ale wy jeszcze możecie zdecydować… nie żeby było to złe życie, oj nie, ale zazdrość o Wyspę zmusza mnie do owego pokrętnego sotrzeżenia!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.