Pan Tealight i Wieczni Samobójcy…

„Na poboczu.

Widoczne nawet wtedy, gdy nikt na nie nie patrzy, widoczne przecież nawet wtedy, gdy nawet patrzy ten nikt, ale nie widzi, bo kto by tam zawracał sobie głowę… Stoją. Równo nierówni. Masywni, grubi, niscy, a jednak jakże potężni. Biali, klockowaci, prostokątnie prostopadłościenni, a jednak fantazyjni! Owe czerwoen czapeczki nałożone na czubeczki, bo przecież dzisiejsza moda jest tak pokrętna, iż takie sprawy należy wyjaniać od razu, czyż nie? Więc mają owe czapeczki, połyskują i wypełniają trawiaste pobocze i pole za nimi jest złote i lasy są, a nawet i rzeka lub dwie rzeki…

Stoją.

Proste.

Niektóre przechylone, inne znowu uderzone, dumnie noszące ślady kolejnych kroków ku śmierci. Te na zakręcie dziwnie zawsze bardziej bliskie szosy, powoli przedzierające się poprzez trawy ku czarniawej ostateczności. Ku swojej pełni życia, ku temu, co tak naprawdę jest całą ich historią, religią, całym życiem i wolą trwania, nim… trwania nim nadejdzie wszystko czarne.

Kiedyś było ich tak wielu. Kamienni i betonowi. Jakże potężni i pełni magii. Wtedy ich świat był inny, inne były marzenia i wierzenia. Wtedy pragnęli tylko życia dla siebie i tych, co stąpali czarną drogą, obiecywali bezpieczeństwo i byli wskazówkami, wytyczną życia, podróży… ale czasy się zmieniły. I nadeszły one… połyskliwe nawet wtedy, gdy nic nie świeciło, jakże giętkie, jakże chciwe bólu i zranienia, a jednak… nie do zdarcie. Zgniecione wciąż wstawały. Wciąż chciały, więcej i więcej. Po prostu. Lżejsze, łatwiejsze do postawienia na poboczu dziwnie już nie takiej czarnej drogi. Wyparły ciężkie klocki, białe z czerwonymi czapeczkami. Twarde i wiekuiste, a jednak przecież dla większości, wstydliwe, zaprzeszłe relikty przeszłości. Tylko czy owa przyszłość była lepsza, czy było się czym chwalić?

Dlatego się zmienili… porzucani, usuwani, wyrzucani, zmieniani na brukową kostkę, na krasnale ogrodowe, na dziwne formy, dziwne stoiczności. Ale gdzie niegdzie jeszcze są i czekają na ostateczność. Na zagubionych, wiejskich drogach, na tych mnie używanych, a może ukrytych przed wszytkim i wszystkimi… Potężni, refleksyjnie jakże bardziej przystający dla tych, co na drodze. Jakoś tacy milsi. Każdy z nich ma swoją osobowość, każdy ma swoją historię i opowieści szeptane, gdy słońce zachodząc skutecznie zmniejsza liczbę pojazdów na drodze.

Żaden z nich nie ma już nadziei, ale będą tutaj dla ciebie, na zawsze. Znaczy dopóki się nie rozsypią, albo ktoś ich nie wyrzuci do rowu… ale wtedy świat stanie się dziwnie mniej piękny, tylko jeszcze o tym nie wie.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Zrodzony ze srebra” – … i koniec? Znaczy co? Znaczy jak? Znaczy już nie będzie? A może jednak będzie? Bo z tego co wiem, to istnieją jeszcze trzy opowieści, ale czy je wydadzą? Oj pewno, że mogę przeczytać w oryginale, ale jednak tłumaczenie było nie tak złe… przyzwyczaiłam się!!!

Bynajmniej. Nasza bohaterka zdążyła do siebie jakoś tak przywiązać, przyzwyczaić, jakoś tak zwatahować nawet. Ale nie bójcie się! Oto nadszedł czas na pewne uporządkowania, na pewno posortowanie spraw, zarazem rozwiązanie niektórych, zakończenie, ale też oczywiście rozpoczęcie nowych… oto wkracza do gry świat wróżek. Oto jest i Królowa. Uzyskała taką moc, że zdołała stworzyć swój własny dwór… i oczywiście, że jakoś przez całkowity przypadek i kompletnie bez sensu wpadnie w jej ramiona nasza nieustraszona zmiennokształtna. Ale nie tylko to… pewien wilk ma depresję, pewien jest zakochany, więci się rwą, wampiry nadal tutaj są, do tego Szarzy Panowie, łowcy nagród, oraz na dokładkę księga, czyli Zrodzony ze srebra.

Oj no pikuś!!!

Czyli ponownie jazda bez trzymanki i chociaż serio wydaje się, że większość problemów wyskakuje ino po to, bo chcą strasznie być w książce, no sami wiecie! Nasza bohaterka znowu umrze i ożyje, inni zostaną wykopani, kolejnym przebaczymy, oj zwyczajowy czas w wilkołaczej społeczności!!! Na dodatek komuś w końcu się spełnią marzenia i poukłada pod sufitem. A innemu… cóż, też się ułoży. Jeden zginie, a może i więcej niż jeden, a inni strasznie dostaną wpier… znaczy po łbie.

Jeżeli jeszcze się wam nie znudziła, to na co czekacie?

WYGRAŁAM!!! A co piękniejsze wygrałam i dostałam nagrodę, co się nie zdarza wcale często!!! Dlatego serdecznie dziękuję sprawcy: Wydawnictwo In Rock/Wydawnictwo Vesper!!!

A wygrałam cudownego klasyka! Mrocznego, pięknie wydanego, nawet z obrazkami!!! „Golem” – Gustav Meyring.

Czyli czas na ciemność, czas na mrocznych jeźdźców, wszelkie tam demony, diaboły i strachy… ciary na plecach i gdzie tam jeszcze…

A jak przeczytam, to powiem jak było!!!

Duchota w powietrzu, gorąc dziwaczny, nie daje się oddychać, a termometr wciąż uparcie pokazuje 15 stopni. Znaczy nie żeby było ciepło, bo ciepło nie jest, ale dusi człeka tak, jakby nagle na jego klacie zmory wszelakie zrobiły sobie zmoremodet i w odróżnieniu od folkemodetu jednak postanowiły dojść do czegoś… i zadusić tego, na którym siedzą. Wyciągają więc swoje wszelakie macki, wyciągają te przeróżne odnóża i po prostu macają, i zwyczajnie duszą. Półdupki mają ogromne i zatykają wszelkie inne oddychające w człowieku otwory, tak by ci się wydawało, że możesz paszczą czy nosem dychać, ale to nie są te dwie dychy, co uszami wychodzą!!!

One o tym wiedzą i duszą cię i miażdżą. I właściwie nie dopuszczają do ciebie myśli, do owej myśli myśli nie wpuszczają, skąpanej we wszelakiej naukowości, któa serio stara się odpychać od siebie to, co inni zwą fantastycznością, czy też dziwaczności wymysłem… no mniejsza o szczegóły, po prostu nie dychasz, ale jednak nie przyznasz się do siebie samego, że to zmory!!! Że to dziwności. Że to coś, do czego się nie przyznasz przecież w trzeźwej świadomości. A może raczej i w owej upitej też nie, bo przecież serio się nie da, nie da się, nie da!!!

… więc one duszą! Po prostu duszą, bo mogą, bo wiedzą, że są na szczycie łańcucha pokarmowego, że nikt im nie zagrozi… poza nią. Bryzą. Ożywczą, cudowną, lodowatą, muskającą kość ogonową skąpaną w gorzko-słonym, dziwnie ruchliwym łaskocząco, dziwnie ciężkim pocie…

No to pogodę mamy, jaką mamy. Deszcz pada, słońce nagle wyskakuje, moczy promienie, wkurza się, krzyczy nawet, okłada małymi złotymi piąstkami chmury… wkurzyło się strasznie!!! Ale co ma poradzić na to, że okolicy doprawdy brakuje wody!? No cóż, pada, ale jakby nie padało, w rzekach wciąż ino ciurka: ciur, ciur, ciur… jakby nie tylko nie chciało, nie tylko nie mogło, ale ogólnie piekło zamarzło i serio im się tam na dole owo zimno spodobało i postanowili nie wracać do pieców, do ognisk i stosów i do wielkich, bulgoczących kadzi ze smołą, asfaltem, czy czym tam innym. Chociaż no nie wiem, czy serio można jeszcze używać słowa „asfalt”? No i czy tak w ogóle piekło zwracała uwagę na TAKIE sprawy, co to ostatnio serio rozpierdzielają codzienność wszystkim? Uniemożliwiając nie tylko bahcanie się na gołego, ale też jedzenie krówki i spożywanie świnki i wszelaką niekoszerność, czy co tam jeszcze…

Wyspa serio ma już dość. Jakoś tak pozostając w odcięciu od codzienności innych, zajęta tym coby przetrwać, by krówkom, owieczkom i konikom było smaczno i wygodnie, by ptaszki miały gdzie świergać, pieklić się i seksić, żabanty gdzie przewrażliwie wrzeszczeć, kicajce się macać po puchatych ogonkach, mewy wciąż się kłócić, a cała reszta zwyczajnie czym oddychać. By im się podobało, no wiecie, takie sobie zapewnianie lepszego samopoczucia. Kobietą jest w końcu Wyspa!!! I chce by ją kochano i podziwiano i podglądano i komplementowano ile wlezie, a nawet lepiej jeszcze, aż się z tego nadmie i porodzi mocniejsze wulkany i wypuści…

Gdy w sezonie obcość nawiedza Wyspę, wszystko się serio zmienia. Nagle dziwne rzeczy stają się ważne, a nieważne te, któe powinny być ważne, bo są nasze, bo nas dotyczą, bo są dla nas dobre i wspaniałe!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.