„Nieprzyzwoita totalność. Zmasakrowana wizualistycznie i wszelako inaczej. Po prostu to, co jest, albo tego nie ma, a może i jest, ale z powodu pewnych braków w podsufitce tak zwykle ujmowana za zwyczajną wzrokowość, kłamie. Chyba, że mówi prawdę, ale jeżeli nie mówi, tylko patrzy, to czy w lesie ją słychać?
Właśnie tak postrzegała siebie pewna Legenda.
Gdy się narodziła, dookoła właśnie wszystko się pierzyło. Ptasie puchy pokrywały i skały i niskie trawy, nadając im cudowny, z goła niesamowity kształt. Jakby w ciągu chwili, a jednak uporczywie nie poddając się niszczącym powiewom powietrza, wszystko postanowiło nagle latać. Jakby każde źdźbło trawy, każda kępa trzymająca się kamieni, rzęsa na wodzie, porosty, a i same kamienie, postanowiły latać. Najdziwniejsze było jednak nie to, że wszystko zdolne było się pierzyć i owo pierzenie utrzymać nie kichając, nie drapiąc się, a nawet nie czochrając… ale to, że one cały czas przywierały. Przez cały czas trzymały się owych nowych, nieznanych powierzchni, bez strachu, bez ułamka niepewności, bez jakiejkolwiek zmiany zdania. Dziwnie bezklejowe, bez masy łatwoprzyczepialnej, bez pomocy wszechświata, a może właśnie za jego sprawą, któż to mógł wiedzieć… Wyspa! Tak, to ona pierwsza zwróciła uwagę na to wszystko i zapragnęła owej miękkiej, zawsze ciepłej fruwalności także dla siebie.
I wtedy narodziła się umowa w Legendzie. Że po każdym wykluciu się cały puch oddawany będzie właśnie jej. Wszystkim kamieniom, rzekom, drzewom i trawom, jeziorom, skałom, naroślom i porostom. I że kiedyś, bo w końcu czas w postrzeganiu Wyspy pojmowany jest inaczej, dziwnie kuliście, spiralnie, a czasem nawet w liniach łamanych, ona poleci. Po prostu się uniesie, przesunie, pofrunie, uwolni, ale też i zniewoli w innych strukturach…
A Lort Fok na to – LORT, NIEMOŻLIWE!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Znak kości” – … wampiry, duchy, laska, wilkołaki i najgorsze… MAMUSIA! No co, wiecie, jakoś tak każdy chyba reaguje, nie? Niezależnie od posiadanych mocy, wszelkich magii i inności. Jakoś mamusia pozwala podskoczyć najwyżej nawet tym co od ziemi się nie odrywają. A nasza bohaterka – to już czwarty tom jej przygód – skacze całkiem nieźle!!!
Kolejny tom przygód Mercy i nowe problemy. Jeden duch, z którym trudno się dogadać, dziwna rodzina, rezolutny młodzian, no i nader stary krwiopijca. Do tego kijaszek, bez którego zdaje się już nigdy nie będzie mogła istnieć… no i wilkołak, który kocha. I to kocha do końca, a to oznacza watahę!!!
Tym razem nasza bohaterka wkracza w całkiem nieznany teren. Miejsce, które wcale jej nie chce, ale którego nie pyta przecież o zdanie i… chcąc pomóc dziecku, sama wpada w ogromne kłopoty! Na dodatek jej przynależność do watahy wciąż się… waha. Napady lękowe, do tego krwiopijcy spragnieni dziwnej sprawiedliwości i więź z wampirem… oj sami wiecie, jak się wali, to wali się do końca. Czyli… nie można się nudzić. I jeśli pragniecie jazdy bez trzymanki, miejscami nazbyt szalonej, miejscami dygoczącej, nie pozistawiającej miejsca na śniadanie i siusiu, jeśli nie boicie się znaków wszelakich, a i dziwne spojrzenia nie robią na was wrażenia… to będziecie się bawić.
Bo to właśnie takie fajne czytanie dla rozrywki. Gdzie wiecie, że raczej nikt do końca nie umrze, a nawet jeżeli, no to chyba się da go jakoś wskrzesić. Gdzie nic nie jest końcem, a wszystko jest początkiem, a co najważniejsze… bohaterowie są zawsze krok przed nami. Dzięki temu wciąż żyją i to w jednym kawałku. Znaczy wiecie, każdy żyje w swoim kawałku, znaczy no… momenty też są!!!
Cykl Briggs aż prosi się o ekranizację!!! A przede mną jeszcze jeden tom… ech! te namiętności, te spraw rozwiązania!!!
Czasem się zastanawiam jaką książką byłaby Wyspa. Na pewno opasłą… no nie, nie mówię żeś tłusta, no przecież weź no, w życiu tak nie mówiłam, wprost przeciwnie, moim zdaniem jesteś idealna, chociaż może bym trochę cię utuczyła… Zastanowisz się Moja Droga nad wprowadzeniem do diety większej ilości kalorii? Wiem, że nie chcesz o tym rozmawiać, ale weź no! Nie możesz tak zanikać miejscami, a na dodatek deszczu co na lekarstwo, więc trzeba o siebie dbać!
Znaczy o Ciebie…
Oj piękną księgą jest Wyspa. Doprawdy już sama okładka sprawia, że chcesz ją mieć. Te pożółkłe, zrubinowane skały, owe cudowne odcienie błękitów, niebieskości, szmaragdów i seledynów w wodnistości… te kryształowości i cuda wszelakie. Owa dziwna spokojność na nich, bo w końcu młode powoli wylatują w świat. Wciąż jeszcze trzymają się dorosłych, wciąż jeszcze nazbyt często wpadają na obiad i prać pióra, ale oczywista zaczynają już na swoje skrzydło działać. Dla niech rozrywki i dla nich używki. Dla nich to wszystko dookoła, dla nich to jest nowe, ekscytujące i cudowne. Przestają się słuchać matczynego dzioba, powoli odrywają się dalej i dalej i dalej… coś ich woła, a starsi mówią, że jak woła, to na pewno nie jest to nic dobrego… Więc jak zwykle starzy dziobią i kraczą, znaczy tam wrzeszczą, bo mewy to akurat głośne są przeraźliwie i ciągbąć pisk mogą w nieskończoność swą. Ale młodzi nie słuchają, bo tak już jest, jakby słuchali, to nie byli by na tyle odważni, by zdecydować się na przemijanie jakiekolwiek… na bycie starymi.
Usz tak to świat jest zbudowany.
Dziś wpadłam w nieznaną, a jednak jakże bliską część Wyspy. Piękną nad znane mi piękności. A wszystko przez te skały i dzikość. Przedzieranie się poprzez owe dziwne głębie i wypustki, kępki traw na kępkach kamieni, owe korzenie, dziwnie zagmatwane, drzewa pojedyncze, które zdążyły zająć tak wielką powierzchnię nabrzeża, że postanowiły nawet urządzić je po swojemu. Dlatego najpierw mamy głęboki i szeroki basen, a potem kępka kamyczków tu i kępka kamyczków tam, a wszystkie się ruszają oczywiście. Gdziekolwiek nie staniesz, tam gleba… znaczy nie do końca gleba, bo raczej woniejąca mokrzystość, dziwnie się wciąż poruszająca, zachęcająco mrugająca, przerażająco śpiewnie puszczająca bański. Pomiędzy nimi grube, mięsiste, więźlowate konary i korzenie. Tego się przytrzymasz, tamto puści, no i nawet na czworaka się nie da. Tutaj dołek twej wysokości, tam znowu górka całkiem niezdolna do zezwolenia na wspięcie się. Dziwnie głaskana, dziwnie nazbyt zamknięta w sobie… nawet nic jej nie obrosło. No nic, ominąć się nie da. Z jednej strony morze, o śliskich głazach, z drugiej zarośla kłujące, oraz paszcze wilczaków, oraz jaszczurki, wilcy, niedźwiedziowie i inni…
A w wodzie, co się zdaje być tak płytką, lasy rosną. A pomiędzy nimi stworzenia, co całkowicie patrzące są, a nie są widzialne. Ubaw mają ze mnie jak tak stoję na skale i wiem, że ni do przodu ni na boki, ani już do tyłu się nie da. Stoję tak i wiem, że ruszyć się trzeba, słonko wypala mózg, wodę ze mnie wysuszają… ale jakoś nie mogę. Albo się przełamię i wejdę w tą dzicz pode mną, dziwny pas wielkich, olbrzymich, szpeczących i spragnionych dotykania kogoś tataraki i inne wodę zdradzające wzrosty. Szuwary i podwary są jak najbardziej na czasie. Może lekko podsuszone, może i nawet nazbyt łamliwe miejscami, ale ich liście wciąż aż nazbyt łatwo przecinają skórę i spijają krew… a jak krew jest, to przybywają nowi. Na dodatek nie ma tam czegoś, co określić by można jako grunt. Tylko kilkuletnia warstwa starych liści. Układa się, giętka taka… trzeba po niej biej, nie stać, bo wciągnie i nic z tego, nie odda już jak kogoś złapie.
Jak złapie, źle ci nie będzie, ale czy jesteś gotowy na wieczne, wiekuiste głaskanie i pieszczoty dnia i nocy?