„Ogólnie mówiąc zdania były podzielone.
Znaczy w zależności od tego, czy mówione otwarcie w pełnym przekonaniu o niepodsłuchiwalnej wolności, czy jednak lekko zdopingowane obecnością tych, wobec których winno się było zachować ostrożność bręczącej wypowiedzi… albo i w przypadku obecności bohaterki rozmowy w stanie bardziej obecnym i trzeźwym, no wiecie. Chyba jednak mniej lub bardziej się zgadzali, że była grzeczna i stara. I właściwie chyba tylko w tym się zgadzali… Oni.
Wszyscy.
Czy Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki w ogóle miała to na uwadze… cóż, zranić ją było łatwo, właściwie nie trzeba było używać do tego ni ostrych przedmiotów, ni prądu, ognia, wody, ziemi… no wiecie, tych wszystkich przedmiotów, które super robią bzzyyyy… i tak dalej, ale słowa, one bolały ją chyba najmocniej. I pewno dlatego tak bardzo wolała milczeć. Bo tak było łatwiej. Udawać niemowę, nie patrzyć, nie widzieć, znikać coraz bardziej i bardziej i bardziej… ale czasem coś się wynurzało z nicości, coś nagle przebiegało jej drogę, albo wprost przeciwnie, zawadiacko nurkowało znienacka pod mostem, którym właśnie przechodziła… I jakoś tak, mimo wystraszenia, mimo dość zniewalającego, podskoku, mimo zatchnięcia powietrznego, braku wymiany Wyspa-Wiedźma, mimo tak wielu i wielu, wielu więcej… jakoś nagle zaczynała mówić. A ten, do którego mówiła zmieniał się w coś, kogoś, czymś, jakoś innego. Dziwnie myślącego o wronach, zachęcająco spoglądającego na kamienie i… od razu wsłuchanego, chociaż serio nie ma uszu, chociaż akurat jeśli chodzi o Mokrego Notynajsa, to uszy miał.
Na szczęście w jego przypadku natura uprzedziła wiedźmi zamysł…
Pluskało coś najpierw, potem zerwało się do biegu niczym jakiś jeden z Jezusków, plemienia stąpającego po toniach i falach, po piankach morskich i po Wenuskach z muszli wystających, po owych z jednej strony powierzchniach, meniskach, a zdrugiej ot kamień w wodę i chlup… no więc owo coś, mokre, owłosione, połyskujące młodo, dziwnie naiwnie… umknęło pod mostem, podskoczyło Wiedźmę Wronę, a potem pokazało się jej znowu, jakby chciało zwieść jej i tak słabe obronne cuda, owe bariery i granice, owe dziwaczności magiczne, co i tak na psu kość, jędzę w nędzę. Zwiodło ją, więc wydawać się by mogło, że tym razem i uszy i natura w jedność się zespoiły. Może i wiedziało, może i chciało… doprowadziło ją ogonem macając kamyki aż do morza i tam ona zwyczajnie, jakoś tak po prostu zaczęła mówić. Słowa wypadały z niej w dziwnej czcionce, niespójne, wilgotne dziwnie, jakieś takie kursywą, ale i ogonem węża… śpiewne i twarde, dziwnie głazowate. Uderzające w stworzenie i kształtujące je od nowa… I tak narodził się z mokrego wełniaka Notynajs Mokry… Ale co jeśli on tego chciał? Jeśli przewidział? Jeśli COŚ w nim zaplanowało to wszystko, więc co teraz?
Co będzie?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Pocałunek żelaza” – … się nie zakochałam. Znaczy w pierwszych dwóch tomach, no jakoś nie. Żeby nie było, ciekawie i zabawnie miejscami, ale jakoś tak… No i w końcu gdy dorwałam kolejne, jakoś tak ponownie się zapytałam, czy dobrze mi z tym żwiatem, czy nie… i wiecie co? Chyba jednak lepiej. Może to zależy od wewnętrznych potrzeb mnie czytacza? A może nie? Ech! Z babami no wiecie, to się nawet baba sama ze sobą nie dogada, nie da rady!!!
Jakoś tak wyszło, że potrzebowałam czegoś prostszego… żadnych tam bohaterów filozoficznych, ani wkładania na siebie nowych szat cesarza, więc wróciłam do Mercy. I dobrze się bawiłam pomiędzy wilkołakami, wampirami, a i wszelako magicznym ludem. Tym bardziej, że teraz czas na magicznych! I na zaostrzenie pewnego uczucia. A raczej dwóch uczuć, z których jedno powinno sobie zdać sprawę z tego, że nie istnieje, a drugie, że w końcu należy o nie walczyć… chociaż tak właściwie, to się wzięło z przypadku. W środku wszystkiego oczywiście ona – zmienna w nastrojach, zmienna w skórach i wszelako niezmienna w przyjaźni. Jeśli o to chodzi, umarł w butach jak już kogoś kocha, jak wplotła go w rodzinę, to się nie da wyrwać.
Miła, lekko czasem niespójna może… ot rozrywka, co zapewni szalone sny na czterech łapach. Ot taka sensacja, trochę kryminał, trochę przygoda, opowieść łotrzykowska, a na dodatek jakieś tam splątania uczuć. Czyli to, czego czasem kobieta potrzebuje, jak akurat nie chce nikomu łupnia spuścić.
Oto i jest pogoda typowo wyspiarska. Znaczy typowo jeśli chodzi o tą moją, piękną i cudowną, boską i w ogóle… Wyspę!!! Mamy ciepło niby, ale jednak wieje, więc chłodno, ale jednak na kamieniach można się powylegiwać, ale już w krzaczlach na maślaczkach to podwiewa. Dookoła kwitną przeróżne zapachy. Jak się człowiek zdoła wyswobodzić z ludzkich kazamatów, to ino natura w swej dzikości go aromatycznie omiata. A że turyścizny jeszcze nie ma w zbytnim nadmiarze, w końcu lipiec dopiero za dni kilka, z nim duńskie wakacje, krótkie na szczęście i rodziny z małymi dziećmi… więc można poszaleć przez te kilka dni jeszcze. Jeszcze wciąż lekka cisza gdzieś tam pod pachą szepcze, coby pobyć sobą do końca. Bo jak się zjadą nader młodzi, to trza będzie uważać na nieuważnych rodziców, nie czytających nalepek, coby potomków trzymać na smyczach…
… a tak, a mamy takie nalepki, a bo co?
No to za kilka dni oficjalnie wakacje. Znaczy dla niektórych, no sami wiecie jak to jest. Dla mnie oznacza to… inność w powietrzu. Obserwacje czynione z ukrycia. Ale przede wszystkim więcej chowania się. Łażenie w przycupnięciu, tak w zgiętych kolankach, po trawach, za krzaczkiem, za złamanym konarkiem. Za owcą co trawkę skubie, za krówką w brązowym tonie mlecznej czekolady, za konikiem z gęstą, jasną kitą, który oczywista akurat teraz musi walić boby!!! Natura wam powiem piękna jest, ale jeśli chodzi o aramoaty to ze skrajności w skrajność, panie dzieju!!!
Na zagubionych ścieżkach pojawią się większe ilości tuptaczy. A na innych i jeżdżaczy. Niech ino jeżdżą spokojniej, bo nasze drogi odzwyczaiły się przez Czas Względnej Spokojności od nadmiaru aut na drodze. A i zajęcy jakoś tak więcej w tym roku… i żabantów wam powiem. Wrzaskliwie to dziedziny! Nie śpieszcie się… ale jak już chcecie oglądać Wyspę, to kurna zatrzymajcie się, a nie jedziecie 10 na godzinę!!! Niektórym się na obiad troszku bardziej spieszy. Z drugiej strony, to czy serio? Czasem się mi zdaje, że widząc turystów tubylce od nowa po raz pierwszy patrzą na swoją Wyspę. A i ona ze zdziwieniem może na nich zerka. Nosz co to się porobiło z nimi przez te lata, zmamłeni jacyś tacy, jacyś lekko nadtoczeni zębem czasu, a może i nawet całą szczęką z diamentowych wstawek? Ot kopnąć ich trzeba, niech znowu poczują, że mają za co dziękować dzień w dzień i noc w noc…
Bo tutaj nigdy nie jest normalnie i zwyczajnie. Nawet coś takiego jak sezonowość, owe w końcu stałe, może różne w ilości, ale stałe napływy i odpływy leżakowalnej ludności, jakoś tak wcale nie podpierają się zegarkami. W odłogu mają też i kalendarze. Jakoś tak nie bchodzi ich co i kiedy… ino gdzie jest ważne. Gdzie złożyć cielesność, coby spoczywała i odpoczywała, gdy dusza pohula sobie, bo w końcu wiecie, to jedno Wyspa mówi każdemu: PIEKŁA NIE MA!!!
No tak… ale wiecie, wcale to ciałom dobrze nie robi, a i dusze jakieś są takie zagmatwane. Nagle się okazuje, że każdemu tego piekła potrzeba…