Pan Tealight i Mister Grzmytołaz…

„Szwendała się ostatnimi czasy Wiedźma Wrona bardziej daleko i bardziej potliwie niż zwykle. Znaczy oj pewno, że w końcu jest lato i raczej wolno się wszystkim skraplać mniej spolegliwie, ale jednak… damom to nie przystoi. I chociaż Wrona Pożarta do damy ma daleko, tak bardziej w latach świetlnych mierzone niż kilometrach, to jednak wiecie, powinna nad sobą pracować.

Nie pracowała nad sobą w tym wymiarze wcale a wcale ostatnio. Gorzej, opuściła się nawet w powtarzaniu tego, co wystarczało tylko utwalić… I znowu była sobą, i znowu łaziła. Taką pociągającą nogą, z ogonem czasem rysującym się pod portkami, a no właśnie i PORTKAMI!!! Do tego zwykle czarna była z dziwnymi napisami i ogólnie mówiąc mało zainteresowana kobiecością na twarzy malowaną. No i nie tylko na twarzy. Jakoś tak w ogóle mało krzepko się do tego wszystkiego zabierała, a kiedyś było nawet całkiem nieźle, znaczy nawet była i sukienka!!!

A nawet dwie!!!

No mniejsza. Ojeblik – mała, ucięta główka, która była wybredną zwolenniczką kobiecości, co prawdy ino tej górnej części żeńskiej, ale jednak była… – starała się nawet nie przyjmować owych wspomnień z dni, gdy jeszcze nie była sobą. Ogólnie uznawała, że to, co przed nią, to niebyło!!! Dlatego usilnie starała się pomóc Wiedźmie Wronie Pożartej, oczywiście nawet mimo jej jadowitych protestów. Wiecie, raczej trudno denerwować się na uciętą główkę! I to małą…

I dlatego była wkurzona, był wkuta i całkowicie purpurowa, ale co mogła zrobić… gdy przedstawiono jej na Kurhanach Przodków Mistera Grzmytołaza. Stał tam rozparty w swojej maskuliności, znaczy umięśniony, natarty chyba jakimś połyskiem, a może lakierem spryskany, bo wiatr mu błysku nie niszczył. Stał na dodatek niszcząc ową jej ukochaną, bezcenną, lekko zaburzoną pagórkowatość. Niby brzuszki wzdęte niedzielnym obaidem, w którym dominował bigos i śliwkowy piernik. Albo też tort był znowu na wagę i można było najjeść się ile kto chce, a jak zapłacone, to szkoda wywalać, no sami pewno wiecie jak to jest!!! Drogie było i w ogóle… nie zagryzać.

Wielki był, masywne miał nogi i dziwnie pokryte jakimiś włóknami, brzuch taki, że zastanawiała się przed chwilę nad swoim marzenie o drewnianych podłogach, a ramiona to zasłaniały jej słońce, no kompletnie nieproporcjonany był. Brzydki był, czy ładny, no nie wiedziała, bo w końcu jej wzrokowy zasięg zatrzymywał się… TAM. A tam było raczej niewiele. Ale wiecie co mówią… że nie ma to znaczenia. Chociaż nie do końca wiedziała, ale zaśmiać się mogła, czemu nie! Się zaśmiała, a potem jej przeszło i znowu była tylko wkuta i purpurowa… i wtedy nadleciał ptaszek. Świadkowie, wcale do muru nie przyparci i ogólnie nad wyraz chętnie dokumentujący to, co widzieli, przyznają, że wyglądał on jak młodziutka wronka, ino taka wiecie szarawa, taka niewyrośnięta przesłodko z plamką niebieską na łebku… choć może było to tylko słonko? Ot nadzwyczajnie zakrzywiony promień, któremu się tak, a nie inaczej odbiło?

Maleńki ptaszek tak po prostu chyba nie patrzył gdzie leci, bo odbił się od odblaskowego czoła Mistera Grzmytołaza i z zadziwieniem dziwnym, zaskoczeniem skocznym zawisł wbrew regułom kolibrów nawet, na dłużej w powietrzu. A może to tylko echo grało? Bo widzicie, jak przywalił, to się dźwięk dziwny rozszedł nad Kurhanami Przodków. Niepokojący, zaskakujący, dziwnie nieznany… a potem wsio powoli zaczęło pękać. Drobniutkie kawałeczki świadomej niewielce obrzydliwości zacząły krążyć w powietrzu układając się w nigdy niewypowiedziane myśli, nigdy niewyśnione obrazy. Ale wtedy Wiedźma Wrona Pożarta zamknęła oczy… a gdy je otworzyła zaprosiły ją wszystkie wrony na ucztę, lecz nie skorzystała.

Ojeblik tylko fuknęła, potrząsnęła warkoczykami i zafurkotała wstążeczkami, potem kopnęła wielki paluch, który złapał jakis ptak i poleciał… a potem dziwnie mrucząc udała się w drogę do domu. Za Wiedźmą, za innymi, co to serio nie mieli dzisiaj ochoty na łyskającą mielonkę z cielesności.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Wyprawa w Góry Księżycowe” – … smuteczki. Zawsze tak jest jak się cykl kończy, tym bardziej, że tom środkowy naprawdę mnie podkręcił. Wszystko się poukładało, wszystko mogło być inaczej, mniej boleśnie, mniej krwawo, mniej żegnalnie, ale tak się nie stało.

Ten tom chciałabym zapomnieć, wyminąć i jakoś inaczej zakończyć ten cykl, jeżeli już w ogóle muszę. Jakoś tak mnie nie przekonał, zarzucił skakankami po chronologii, ową niespójnością linii, jakoś tak rozbił, wymotał, strasznie zdołował. Nie, no nie zrozumcie mnie źle, to nadal dzieło, a i umiejętności trzeba mieć niemałe, by tak wszystko posklejać, ale w pisaniu zawsze musi byc jakaś nadzieja na zmiany, na inność możliwą i dostępną, na wybór czytelnika do jakiej ostatecznej balii chce wlożyć swoich bohaterów, a tutaj… tego nie ma. Wszystko zieje depresją, upadkiem, zniechęceniem. A brak nadziei na samym początku wyprawy zawsze na mnie kiepsko wpływa. Wiecie, mnie uczyli coby raczej nie zapeszać, bo jak się Zapeszacza wezwie, to po grzybkach i kwiotkach!

Nasz sir Burton wraca tam, gdzie chciał. Ale nie tak jak chciał. Nie ma szukać źródeł, ale raczej czegoś innego, czegoś mistycznego, owego więcej, które namotało w czasie. A wszystko po to, by naprawić… no właśnie, czy można naprawić czas? A i w ogóle jeżeli go naprawimy, czy nic się nie wydarzyło? Już o pradziadkach nawet nie wspominam. A i prababciach też nie…

Cała opowieść rozdziera się w czasie niczym stara szmatka, która chociaż intryguje, to rozłazi się wątek po osnowie. Z jednej strony wiemy już na początku jak wszystko się skończy, bo inaczej byc nie może, nic już nas nie zaskoczy, ale przecież wciąż jakaś nadzieję mamy, iż może komuś jednak czas zezwoli na istnienie. Maszyny coraz bardziej przerażające, świat wyblakł z kolorów, wszędzie śmierć i zniszczenia… zło wygrało i coraz lepiej sobie z wygraną daje radę. A nasz bohater… też jakby mu ktoś soków upuścił. Smutek, żal i ból… zwątpienie.

Jeżeli nie musicie, nie czytajcie. Zostańcie przy nakręcanym człowieku…

Płoną ognie, płoną i płoną. A mi się tam na stos nie pali, więc siedzę w domu i obserwuję zaskakujaco chłodny dzień. Pierwszy raz od kilku lat nie popływam sobie po raz pierwszy dziś w morzu. No serio, tosz mi dupsko odpadnie mimo własnej ochronnej warstwy tłuszczowej! Tej zbieranej, tej wychuchanej, utwardzanej i formowanej, tej od siedzenia i od kopania, no i od stania też… A jednak nawet na mnie jakoś za zimno. Dookoła mnie pedałują turysty. Niektórzy odważnie w dziarskich wdziankach firmowych, z nalepkami, otagowani jak na bazarku trzoda, w obciskających galotkach i koszulkach w typie skóry farbowanej. Ale większość z nich wstydliwie trzyma coś za sobą, zamotane na pleckach, na pasie związane, gdzieś na bagażniku pieszczotliwie usytuowane, równo złożone sweterki i kurtki puchowe. Nawet czapki niektórzy mają i rękawiczki!!! No czyż to nie przesada? Nie włażę do wody, bo zwyczajnie mnie łupie, starość wiadomo boli…

… ale co oni robią?

No widać jednak im zimno. Pewno owe kilka dni narobiło smaka na gorąca przedwczesne i proszę, teraz się ludzie jakoś rozdmuchali, wychuchali i trzęsą kościami pod skóreczką cienką. A mówili nie golić się, nie depilować zbyt często? Takie misie i inne futrzaki, to pewno nie mają takich problemów, co nie? Ale u nas to wiecie jak na razie to jeden miś i to drzewniany z tych w większym rozmiarze. Rzezany śliczny jest, ale jednak mało raczej ruchawy. Na rower się mu nie spieszy…

Co do sierściuchów dzikich, to poza ostatnio w gik amoku szalejącymi Szwedami oczywiście mamy żuberki. Ot jak myślałam spodobało się im opuszczenie Polski i kolejny rok na Wyspie przywitały… w zwiększonej ilości. Malutkie, już urodzone tutaj, z obywatelstwem świeżym i duńskim, można oczywiście podziwiać ze stosownej odległości w Almindingen. Trzeba przyznać, że nie mają sobie równych. Wielkość niesamowita, ryk i wena na miejscu. Jest w nich z jednej strony coś dostojnego, a z drugiej coś takiego… wiecie jakby tu pasowały, jakby tutaj było ich miejsce. No i jeść mają co, a i miejsca cała masa!!! Ino się mnożyć. Strach jednak pomyśleć co też opinia publiczną zwana powie, gdy populacja nadmiernie wybuchnie płodnością, no i trzeba będzie ją ukrócić? Bo w końcu sama tego nie zrobi… Ech! Współczesność wymyśliła dziwne sprawy, na które baczenie mieć trzeba. A ja sobie myślę, że jakby podobnie jak świnki hodować krówki w lesie, to fajno by było… a i tak mięsa tyle żreć nie trzeba. Lepiej mniej, a za to jakie wybrykane i wyseksowane by było! No moc!!!

Na razie żubraki brykają sobie po lesie. Spoglądają na nie różnokolorowe krówki i byczki… czy z zazdrością? A kto je tam wie. Spotkałam ostatnio stada białych i nad podziw dziwnych egzemplarzy o małych… no tych tam wstydliwie dolnych elementach. Niby człek wie, że krówki są różne, oglądał za dawnych czasów owe programy rolnicze i poza szczepieniem drzewek i płodnością koni zna się też w dziwny sposób na mućkach misnych, mlecznych, no i tych nijakich… pewno dlatego tak się ich boję. Musi mi się wydawać, że tą moją wiedzę na ryju mi widać i zaraz się zaczną ze mnie bulgotliwie żując śmiać, że to jednak nie od tej strony się robi…

Ech, ta wiedza to czasem jest uciążliwa. No a co do krówek, to wiecie, może jednak będzie mleko czekoladowe?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.