Pan Tealight i Flaszka Niemiaszka…

„Nie wiadomo dlaczego i do końca wciąż nie wiadomo jak, ale się toczyła. Dziwna, kanciasta flaszka, niewielka, kieszeniowa, wzmocnieniowa. Ot na chwilę, która przeminie, ale która jednak wyłączy pijącego, wciągajacego jej esencję osobnika z obiegu smutków. Na moment, ot upojenie, dwa łyki, lekkie zamieszki na podniebieniu, bulgot w żołądku, a potem szybka praca flaczków… i toaleta. Ale jednak owa chwila odkupienia, to zapomnienie wszystkiego, wzlot ponad opary ludzkiego zgęstnienia w te absurdalnie lotne, warte jest następującej po nich bolączki duszy…

… i klasyczności czerwonego noska.

Czworokątna z krótką szyjką, bez zakrętki, a jednak chlupocząca niewylewalną, mało widać i wylewną… zawartością. Ot może kolejna tajemnica stateczków w buteleczkach? A może jednak nie. Od portu wciąż biegła pod górę, dziwnie jednostajnie, chociaż nie, raz się zatrzymała przed wystawą modeli żaglowców, ale nie patrzyła na pływające monstra, a na wielką, pomarańczowo-czerwoną boję. Z tęsknotą odblaskującą w szkiełku… lekko niebieskawym, lekko tęczowym niczym owe benzynie łzy sprzed wieku… kiedy świat zatrzymywał się w kolejce…

Flaszka ogólnie mówiąc nie miała ni celu, ni wytyczonej drogi. Raczej szukała sobie ofiary. łyskając na wpół zdartą naklejką ze srebrzystymi brzegami nie pozwala odczytać napisu, więc nazwali ją Niemiaszką. Że wiecie, niby tutaj to nie ma takich, a obecnie turyścizna głównie z Niemiec, więc jakoś tak się zrymowało. No i wydawała ten dziwny odgłos przywodzący na myśl miechy niechętnie dmuchające chętnych dmuchania… tak więc została nazwana.

Ale nie zatrzymana.

Wiedźma Wrona Pożarta natknęła się na nią po raz pierwszy siedząc w porcie gdzie, ku uciesze mogącej w końcu wykręcić 112 gawiedzi… gadała z mewami i parką kawek, stołujących się na przybyszach. Coś w jej ślepych ślepiach nagle zabłysło, coś silnie łypnęło z odblasku, przywaliło z nadmiaru światła skupienia i już przy niej była, już dziwnie się łasiła, dyszała, niczym szczeniaczek odkrywający radość męskiego istnienia. Tutaj szyjką się otarła o krótką skarpetkę, tutaj brzuszkiem machnęła, potem chlupnęła i już się nie chciała od niej odczepić. Zaczęła łazić i drażnić wrony, bo przecież jak łyska to się błyszczy, a jak się błyszczy to musowo do wron, srok i kawek należeć powinno. Jak te zielone kamyczki co je Wrona Ptaszydło pomalowała farbką i co raptownie z miejsca na tarasie zniknęły by odnaleźć się na dachu… gdzie akurat ta niska wiedźma dosięgnąć by nie mogła. Raczej nie mogłaby never!!!

Początkowo Wiedźma Wrona nie zwracąła uwagi, znaczy starała się nie zwracać, ale jednak lekka niebieskawość ją skusiła i tak jakoś, po kilku zdjęciach i wzajemnych ocieraniach Flaszka Niemiaszka została. Z jednej strony po kociemu zawsze w ukryciu, z drugiej po psiemu łasząc się i chlupocząc. Czasem znikała na miesiące, czasem jakoś tak wracała na częściej… ostatnio widziano ją toczącą jakąś podejrzaną, lepką kulkę… nie zarejestrowano jednak, gdzie się udała.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Zdumiewająca sprawa Nakręcanego Człowieka” – … 1862 rok. Świat jest inny, ale i inny całkiem niż jest być powienien. No cóż, jak pewnie wiecie po lekturze „Skaczącego Jacka” tak naprawdę niczego nie można być pewnym. Magia, spirytualizm, maszyny i genetyka, wolna myśl w swoich najlepszych czasach.. nikt nie mówi, iż coś jest niemożliwe, po protu jest to tylko coś, na potem…

Londyn, znaczy jak mgły opadną, to nawet coś można zobaczyć. Sir Burton, jego przyjaciel i poeta Swinburn… właśnie wpadają na trop czegoś nowego. Czegoś, co jednak wyda się im znajome aż nazbyt. To ten sam świat, a jednak wciąż rozwijający się więc, nie do końca taki sam. To znajome ulice i władze, chociaż niektóre nazbyt kombinują ze swoją zewnętrznością. Te same mury, ale zawsze można je zawalić… te same pragnienia i to coś, to uderzenie skrzydeł motyla, który tak naprawdę doprowadził do tego, ze jesteśmy tutaj i teraz i w tym miejscu… przed wojną.

Przyszłość i przeszłość zderzają się. Z jednej strony nie mogę się oderwać od owej przygody i sensacji, od tajemnic i zagadek, a z drugiej cały czas drąży mnie robal pewności, że jest w tym jeszcze coś więcej, że to tylko oddech przed ostatnim, trzecim tomem cyklu. Że to taka przygrywka, odpoczynek, trochę zabawy, ostatni posiłek nim zaprowadzą na miejsce już nie tortur, ale końca. A jednak… bawię się. Uwielbiam tych bohaterów, ich zaciecie, drażliwość i wrażliwość, ową różnorodność postaci. Bawię się ich światem, ową innością i znajomością zarazem. Po prostu się bawię. Jestem w tym świecie, gdzie niemożliwe nie istnieje, bo istniej nauka, a w niej i to tajemne COŚ więcej. Ale przede wszystkim są ludzie, których mózgi gotują się od pomysłów dosłownie i w przenośni. Owi twórcy i „tylko” myśliciele… ludzie, którzy nie mogą tak po prostu życ, bo mają marzenia i wyobraźnię, która nie pozwala im zwyczajnie zjeść na obiad krupnika.

Wszystkie trzy tomy cyklu są niesamowite, ale ten jest moim naprawdę ulubionym… pewnie przez filozofa!!!

„Frozen” – Bo lubię kreskówki. Zwyczajnie je lubię. Z jednej strony pozwalają się oderwać od codzienności, z drugiej najczęściej wciąż niosą w sobie owe uniwersalne prawdy… czasem mi się zdaje, że tylko one jeszcze potrafią umknąć ponad tym, co dziś się uważa za tolerancję i polityczną poprawność. A przynajmniej niektóre.

W tej bajce jest to, co kocham… zima, ale też taka masa sprzeczności, że zwyczajnie wszystko jest absurdalnie baśniowe. Jest i magia i zwyczajność, porywy młodych serc i cała ta tam moc zacietrzewiania się. I jest miłość… niekoniecznie tylko ta do pięknego księcia, tudzież barwnej księżniczki. I jest muzyka… może i zabawnie to wygląda, gdy człek nagle plewiąc ogródek próbuje o tym śpiewać, ale co tam!

I jest owa słodka niepoprawność polityczna, szczególnie w polskim dubbingu… ech! Jak sobie człowiek przypomni owe dubbingi z przeszłości, cóż, ludzie odchodzą. Ale mamy coś w zamian, oskarżenia skierowane do producentów, że w bajce jest nazbyt wiele… BIAŁEGO! Och!!! Cudnie, widać biel zakazana… No mniejsza, w dzisiejszych czasach każdy od razu czuje się obrażony! Ważne jest to: OGLĄDAJCIE BAJKI!!!

Jasność.

Przyznaję, że mieszkałam w wielu miejscach, ale dopiero na Wyspie w pełni uzmysławiam sobie doskonałość jasności. Dziwnie mnie ona dotyka. Muska po wygolonych i bardziej zarośniętych miejscach w ten nader nieprzystojny sposób… aż się wzdrygam, by nagle uświadomić sobie, że przecież to nie jest nic złego, nie jak owo inne, całkiem złe, bolesne, koszmarne wciąż. Tutaj nawet golizna zdaje się być okej. Jakaś taka dostępna, na miejscu, niezbyt strasząca. Jakby w rzeczywistości to nie w świetle słońca, ale właśnie w owej jasności każdy winien się kąpać, każy winien się pluskać, opływać, zmywać i nawilżać, nawadniać i napajać. Tylko owa jasność, która zarazem wypełza z niebiesiech jak i z piekieleś, z prawej i lewej i kierunków pokrętnych. Wydusza się jakoś z pni i zielonych liści, z kwiatków, z płatków i ich słoneczkowych środeczków. Z traw lekko nazbyt przyciętych i tych, których nikt nie rusza. Z krzaczków kwitnących, z bzów wciąż białych nie czarnych, upajających zapachem… z wiciokrzewów pnących się, mocnych, zwodniczych w swojej słodyczy, dziwnie seksualnych w kształcie… podobno przynoszą finansową zapomogę, gdy tylko je o to poprosić, więc proszę.

W jasności. Stoję i się nie ruszam, bo jak zniknie, to załapię doła. Jakoś tak, przewidywalnie dziwnie. Jak inni… a może nie? Może tak naprawdę tak mnie owo rozbielenie członków zniewala, że boję się je uszkodzić. Bo przecież ono zniknie. Spierze się ta jasność, jakby ino na tarze ją w strumieniu odświeżali. Jakby nie znali owych wynalazków współczesności, co wybielą każdy grzech, każdą przewinę wytargają, zamalują, usuną, nie ma, nie było… i już.

Najdłuższy dzień, najkrótsza noc… głupio tak iść spać z kurami, zresztą tych to ogólnie mało widać. Nie no są jakieś, muszą być, czasem coś zapieje sezonowo jako wiecie tam występy dla gawiedzi z Kopenhagi, ale poza sezonem cisza jest. Milusia jest cisza i cudowna. Pełna odgłosów. Bo w końcu cisza ciszy nie jest równa. Ta moja dziś ma w sobie ocierające się o siebie, gotowe na lato liście i kwiaty. Wszelkie gałązki gotowe na przekształcenie się w owocki. Jabłuszka zieloniutkie pokryte dziwnym meszkiem, mało wstydliwie pokazujące swoją włochatość. Jakieś jagódki pęczniejące, powoli fioletowące swoje powierzchnie, czerwieniejące się, niespodziankowe. Niektóre trujące i co tam, w końcu i tak musi być. Szalej na przykład śliczności takie. Aż by się chciało w takowym wianku pohasać choćby raz ostatni…

Szumi wszystko tykane wiatrem. Tak podchodzi on uciesznie każdą możliwość poruszenia, każdą możliwość pofalowania, że aż się człowiekowi śmiać chce, że aż nagle zwyczajnie jakoś tak sam się daje popychać, poruszać, podryguje niczym wiązka niepowiązanych ze sobą, wolnych we wszystkim kłosów. Uczesać się nagle dajesz i nawet nie wiedziałeś, nie podjerzewałeś, że w tej fryzurze może ci być do twarzy, albo do czegoś tam innego… ech! wiedzą lepiej!!!

Naturalność ma się dobrze w przebłysku lata. I choć może wszystko jakoś tak trochę spłoszone, jakoś przypalone trochę, dziwnie za mało wyrośnięte, to jednak wyczuwa się dziwne oczekiwanie w powietrzu. Jakieś takie niespodziewane, dziwnie nowe, nienormalne, albo moze tylko inne… jakby tym razem pory roku zdecydowały się nie przechodzić płynnie z jednej w drugą i kolejną. Jakby jednak pczekiwały na granicy czasu, by okazać dokumenty, podbić się wzorem z pieczątek, dać się poduszkować całej tej gliptyce, a w końcu podpisać cyrograf… na rozwój przemijania…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.