„… nie była tolerancyjna.
Ogólnie mówiąc uciekała od owego nowomodnego słowa jak ino daleko się dało. Wywaliła je ze słownika, podeptała, obsikała, obsypała popiołem i wapnem palony, solą doprawiła i grzybkami, a jednak i tak jakoś wciąż się ono jej czepiało. Znajdowało pokrętne sposoby i drogi. No bo sami pomyślcie. Jeżeli ktoś żyje w dziwnym świecie, więc dla niego nie ma niczego co by trzeba tolerować, dziwne jest normalne, inne jest normalne i pożądane i nie w szafie. A jeżeli wszystko jest normalne, to nie ma czego tolerować, czyż nie? Wiedźma Wrona Pożarta mieszkała z Chochelem i znała się nazbyt dobrze z Ojeblikiem, która zakochiwała się w każdym i w ogóle… i na dodatek miała własnego i to ludzkiego, nie kociego, Chowańca, więc…
Na grzyba jej jakaś tolerancja!!!?
Niby ma być tolerancyjna do gości w sukienkach? Ale dlaczego, ona ma Chochela, a ten wiadomo, że do garderoby ma stosunek unikalny! Tolerancyjna do ludzi o różnych ciałach? Ale Ojeblik jest uciętą główką, nie tylko najlepszą przyjaciółką… więc? No i kolory, że niby? Pan Tealight jest szary!!! SZARY!!! Szary i włóknisty, więc o co chodzi? Po co mi tolerancja, jak inność jest tutaj normalnością? Wiedźma Wrona serio nie lubiła słowa TOLERANCJA. Bo zwyczajnie uznawała je za niepotrzebne. Nieistotne. Ludzi brała właśnie innych na spojrzenia i spytki, nudnych, innych światach zwyczajnych raczej unikała… nie prowadziła wobec nich krucjaty, czy czegoś. Nie urządzała pielgrzymek w ich imieniu i nie nazywała dnia, a nawet polowań nie zwoływała. W weki też się brzydziła raczej, chociaż mówiła, że to problemy z jelitami i Wrzodami Żołądka, które miały się całkiem dobrze i ostatnio były nawet na wakacjach i zdecydowały się na dobudówkę przy domku! Tym z różowym płotkiem…
Tak serio nie interesowało ją w ludziach wiele. Właściwie, to wolała spokój, drzewa i inne magiczne stwory. Były tak bardzo normalniejsze dla niej, tak bardzo niesamoiwcie interesujące i zmienne przepięknie. I właściwie w tym wszystkim nie było żadnego ALE poza tym, które pdoobno w piwniczce pod Rzeczką o Zmiennych warzył Chochel z jedną z Wiedźm z Pieca… poza tym, że jakoś wszystkim dookoła to przeszkadzało, a już najwyraziściej Męskiemu Panu, który spojawił się dwa dni temu na horyzoncie wiedźmich zdarzeń.
Był wysoki i przeraźliwie chudy, odziany w dziwny damskiego kroju komplet w typie garsonka-spodniukm, z górą zalotnie rozpostartą, makijażem klaty powiększającym jego wydepilowany biust, ale i skarpetą w części spodni, tej części. Wąskich bardzo wyraziście spodni. Do tego były buciki na obcasie. I szal w kolorze chabrów, maków i jabłoni, gdy zielenieją się na niej owocki maleńkie, włochate. Nad głową trzymał transparet: Jestem męski, jestem sobą.
Stał taki dumny i wyprostowany, zasłaniał Wiedźmie Wronie Pożartej Przez Książki jej własny świat, zaśmiecał swoją osobowością jej własny trawnik… ale stał prosto, nieruchomo, wciąż dziwnie czysty… więc postawiła mu na głowie ulizanej, na loczkach i grzywce na oczach, miskę z wodą dla ptaków, a do łokci przyczepiła doniczki ze znienawidzonymi pelargoniami… Co jak co, ale chyba niewykorzystanych możliwości mogła by nietolerować, więc to zrobiła.
I już było lepiej.
A potem wróciły mewy i wrony z oblotu po nowej Turyściźnie, coby zebrać haracz i zrobiły to, co zwykle robią… i było super!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Para w ruch” – … jajko na twardo. Kanapki warstwowe, które chciało się pożreć od razu i herbata w termosie. Ludzie. Tacy, których nie trzeba się było bać i zawierane znajomości. Jakoś tak było inaczej. I ten stukot kół, rytmiczny, usypiający, dziwnie zapewniający, iż mimo opóźnień wszystko będzie dobrze. Obrazy zmieniające się za szybą, gwizd i świst… A potem drzewa. Dziwne, wysokie, znajome i tak bardzo wyczekiwane i ramiona babci, szal, chusta i już. Koniec podróży. Ale w dłoni wciąż ten twardy kawałek kartonika z wypisaną trasą i dziwnymi znaczkami, przedziurkowany magią i oczekiwaniem… bilet.
Dobra, tak było kiedyś. Ale właśnie to kiedyś można odnaleźć w najnowszej powieści Mistrza Świata Dysku!!! Świata, do którego w końcu na dobre wlazła para. Żeby nie było, wcześniejsze próby zostały zauważone, ale nic z tego nie wyszło… zbyt wiele zniszczeń, wybuchów i tak dalej… ale tym razem Żelazna Belka zpanuje w życiach, sercach i duszach wielu, na zawsze. Jednak czy jest to bóstwo, czy też TYLKO maszyna? A może coś, byt, którego nikt nie jest w stanie ogarnąć?
Witajcie w nowej erze znajomego świata. Z nowymi bohaterami, ponownie w natarciu Pan Wilgotny… znaczy się Moist w natarciu no!!! A wraz z nim gobliny. Oto stary świat w nowym ujęciu i z nową… dostępnością. Czyli w rytmie żelaznej drogi!!!
Ta część serii jest inna, wypełniona większą tęsknotą, nasycona sentymentem tak, jak chyba nigdy dotąd. Nie ma w niej też owego zaskakującego zakończenia, bo ci co czytali poprzednie, dobrze znają tajemnice krasnoludów. Jest tylko ta tęsknota… smutek jakiś, ale i uśmiech… i fascynujący goblini przewodnik! Jakoś tak nie do końca mogę się pozbierać po tej lekturze. Z jednej strony pewno, że można ją czytać tylko jako przygodówkę, ale nie widzieć pewnych przenośni, to jak utracić głębszy sens, sedno i serce tej historii… może jednak tak byłoby łatwiej…
… to treść, którą trzeba jednak długo w sobie powykręcać, przemyśleć, podotykać, poskładać w te i wewte…
Wakacyjna pogoda, nie ma co.
Nudna, monotonna, jednostajna. Ciepło, słonecznie, trochę wietrznie, czasem trochę mniej… ale co to komu przeszkadza, co nie? No mi czasem. Bo z jednje strony robota fajna jest, ale z drugiej zewnętrze cudne wzywa. Drzewa się kłaniają, trawy mlaszczą z zachwytem nad nowym smakiem czystego powietrza… zazdroszczę im może? A może po prostu kręci mnie spróbować owej czadowej wakacyjności? Ech, chyba jednak nie, w końcu i tak zwykle zamieniam ją w pracę! Więc tylko popatrzę na wakacyjność zza okna. Niby jestem w niej, a niby nie. Dotykam owej spowijającej wkacyjnych ludzi otoczki. Taka jest dziwna, niemrawa, powolna, a jednocześnie dziwnie chciwa. Z jednje strony wie, że może po prostu uwalić się na piasku i nic nie robić, ale z drugiej pęd świata ją przytłacza, czuje, że coś traci… wstaje więc i pedałuje ona, poznaje okolice, pożera kilometry… Tak naprawdę wcale jej nie zależy na widzeniu tego, co może sobie obmacać w internecie, ale jednak to robi. Bo siedzenie w miejscu jest niemodne i drażliwe!
Czy turystyka jest modna? Czy bycie na wakacjach też obwarowane jest Za I Przeciwami? A może są jakieś reguły, których nie można przeskoczyć, wyminąć i udawać, że wcale się o nich nic nie wiedziało? No i obowiązki… chociaż pewnie nie ma w nich wysyłania kartek, co nie? Bo nam właśnie poczty pozamykali, bo podobno nierentowne, niemodne i ogólnie passe…
Czasem mi się wydaje, że obserwuję Turyściznę nie tylko z owym atawistycznym, wielce głodnym spojrzeniem, ale i z jakąś tęsknotą za czymś, czego nie znam. Nie żeby mnie kręciło poznanie tego, bo dobrze wiem, że ja i wolny czas jakoś do siebie nie pasujemy, a już leżenie plackiem i opalanie to moja wizja piekła… ale jednak jest to coś, czego nie mam. Jakiś dziwny odłam świata, do którego za Chiny Ludowe nie mogę dopasować swojej niskiej osobowości. Chyba mnie to fascynuje… a może tylko jakaś babska zazdrość we mnie się rodzi? Nie wiem. Ale nadal będę ich obserwować, niczym zwierzątka w klatkach zwiedzajacych zoologi. Niby wiesz, że chcą cię zjeść, ale przecież są w klatkach, więc może przeżyjesz… Wrałłł!!!
Czy autochtoni gryzą? No wiecie, jak się nas nie karmi, to czasem może, ale tylko troszeczkę i tylko chętnych, wiecie… ekologia, te sprawy! Zresztą, przecież autochtoni też wyjeżdżąją na swoje tubylcze wycieczki. W świat daleki, nienasz, w którym mogą sami być Turyścizną… Bo co wolno wojewodzie, to i smrodzie też wolno, a co! Się nie będziemy ograniczać. I czasem mi się wydaje, że tylko ja nigdzie nie wyjeżdżam, że tylko mi Wyspa wystarczy za Maroko i Rzym. Mam tutaj i swój Wielki Kanion i moje ruiny, niejedne. Mam swoją magię i dyscyplinę, piaski i kamienie, góry i łąki. Są jeziora w kolorach do wyboru i strumyczki, rzeki i ich ujścia, a nawet KILKA spadochronów, znacz tych no… wodospadów!!! KILKA!!! To dość fascynujące, co nie? KILKA na tak niewielki w końcu kawałek skały nad powierzchnią morza!
Wszystko tu mam. Wszystkie kolory, szalone odcienie. Ciepło i zimno… a nawet ptaszydła i potwory z morskiej pianki i jeszcze smoki i olbrzymy i krasnale… trolle kamienne i mostowe i te całkiem specyficzne… więc może to moje wiekuiste wakacje? Ech! Może ja przez cały czas jestem na wakacjach?