„Rok temu jej nie było…
… a może była dwa lata temu, tylko ukryta? Może próbowała się wysmyknąć na świat? Pokazać, zakrzyczeć, zatańczyć. Może? Bynajmniej się nie udało, chyba. Ręka Chowańca, a może mściwa nienażarcie Dekapitatorka Stokrotek sprawiła, że niczego z niej nie było. W końcu, a może jednak…
Był listek, pączek niby i tajemnica.
W tym roku nie dała za wygraną, nie pozwoliła się ściąć, nie pozwoliła siłom oklapnąć, mocom się rozejść. Wzmocniła się, stężała i zawzięła. I wyszła. I zakwitła. I oszołomiła. Trzeba wam wiedzieć, że Wiedźma Wrona Pożarta to prosty człowiek. Orchideą jej nie skusicie, wprost przeciwnie, ucieknie. Nie zrozumie mocy jakowyś zagramanicznych cudów, ale dajcie jej fiołka, jaśminu i bzu i stokrotkę… i zwykłe polne, kwitnące zawzięcie tałatajstwo i chabazie zebrane z rowu i te chwasty niechciane, dziwne i trujące może, bez metki, bez nazwy, pewno jadalne… niezapominajkę jej dajcie, a nawet i mleczyka, a będzie wasza. I piwonię.
Bo w piwoniach właśnie Babcia Małęj Wiedźmy zaklęła swoją moc dawno temu. Kiedy zdecydowała, że dla dobra świata będzie tylko człowiekiem, oddała wszystkie siły i umiejętności właśnie tym kwiatom. By nikt ich nie wziął tak po prostu, nie poskromił, a nawet nie poznał. Rozrzuciła ich kłącza po świecie, ale te najważniejsze trzymała zawsze blisko swojej kamienicy, w której mieszkała, na wciąż pomniejszającym się, atakowanym przez pokrętne moce, trójkątnym spłachetku Wszelkiej Ziemi. Kwitły tam dumne, różowawe, purpurowe, białe i wilgotnie fuksjowe. Rosły i kwitły wzbijając się jak najwyżej. Z jednej strony skromne, z drugiej oszałamiające dziwnym aromatem, zwodzące, strzeżone przez Plemienia Mrówek od początku swego czasu.
Od dnia, gdy Babcia Małej Wiedźmy je przywołała swoją prośbą, a potem za ich szumną zgodą, złożyła w nie swoją moc.
Gdy jeszcze była tak wielu nieświadoma, tak wolna od owej przytłaczającej, człowieczej wiedzy… Mała Wiedźma lubiła siadać w wysokim oknie, gwoździem i paznokciem rysować labirynty w wielokolorowej ścianie, odkrywając przeszłe farby, zapomniane kolory ścian, wdychała zapach babcinej plantacji mocy. Gdy tylko uwalniała się na chwilę od mocy Złej Królowej, gdy nikt jej nie ranił, gdy nagle życie zdawało się być mniej bolesne i mniej przerażające… patrzyła jak wiatr i przepływające myśli powoli wprawiają w taniec owe ogromne pąki.
I śniła… że kiedyś, chociaż niedorosła, chociaż wciąż będzie tylko sobą, bo tak jest wygodniej, bo znajome tak nie przeraża, będzie miała swoje piwonie, które przybędą do niej z Mazianej Krainy Niesmutków. Którym będzie można powiedzieć i powierzyć wszystko, a jednak odpowiedzą tak, że to nie zaboli. Zawsze będą blisko, ale niekoniecznie tak ludzko, tak gadająco…
Po prostu, zwyczajnie, bezpiecznie będą.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Dziewczęta z Villette” – …i taka utopijna. Nie oszukujmy się, nadal postrzegamy pewne kraje jako te, gdzie złe się nie dzieje. Gdzie mleko spływa rzekami, okraszone miodem i zestawem pierniczków… Belgia zdaje się być jedną z takich spokojności, które w pewien sposób utożsamiał sobą zawsze pewien znany detektyw, Hercules Poirot.
Nie, nie ma tutaj Herculesa, i nie, nie jest to podróbka królowej kryminałów… to coś innego, coś w czym wszystko jest i owego wszystkiego nie ma. Opowieść, trochę po macoszemu potraktowane śledztwo, bohaterka, do której nie mogę się wciąż przekonać i jej intrygujący małżonek. Ale przede wszystkim jest zbrodnia. Obrzydliwa i brutalna, przejmująca i niestety przypominająca pewną sprawę z przeszłości…
… czyli nic nowego, można rzec, czyż nie? W końcu kryminały przyzwyczaiły już nas do takich zabójstw, że serio nie da się chyba… chociaż może nie wywołujmy wilka i w ogóle lepiej nikogo nie podjudzać… Jeszcze wezmą to za wyzwanie. Mniejsza… nasza bohaterka prowadzi śledztwo, a raczej po prostu istnieje, a śledztwo gdzieś tak ją omiata i opływa. W rzeczywistości o wiele lepiej poznajemy jej męża i znajomych, a trzeba przyznać, ze są intrygujący. A ofiary… cóż, nie żyją.
Nie wiem. Z jednej strony powieść czyta się szybko, z drugiej główny wątek zdaje się z czasem jakoś tak wymierać, całkowicie tracić na ważności. Ale może to tylko ja? Może nazbyt dałam się porwać wątkom pobocznym? Może nie wzruszyła mnie zbrodnia, bo otoczona nimi staję się powoli ślepa… Nie wiem, ale przeczytać można, czy jednak coś ta historia w was zmieni, nie mogę tego zagwarantować.
Lato… jeszcze kilka dni, ale wyczuwa się je w powietrzu. Tą dziwną, żarzącą się słoneczność, która zdaje się wysuszać wszystko. Z jednej strony daje ludziom ową żółtą radosność, a z drugiej… zabiera tak wiele. Nagle skóra się marszczy, nagle prężnieje, czerwienieje i brązowieje. Traci wodę, ale zdaje się, że i coś więcej. Słońce, niczym zła królowa najpierw daje jabłko, a dopiero po chwili robi dziwną, zaskoczoną minę, gdy obdarowany pada i brudzi jej podnóżek. Urażona parska, oburzona, że zamiast podziękowania za swoją sztuczkę, ma tylko kłopot. Bo przecież trzeba wezwać służby, które posprzątają, a ci znowu będą sarkać i unosić się nieprzyzwoicie, bo przecież to już piąty w tym tygodniu, a mamy dopiero wtorek!!!
Może to tylko owe przerażające użytkowników telefonii komórkowej zmiany aktywności, a może jednak słonko mocno się odmieniło? Wcale się mu nie podoba, co dzieje się dookoła, a już w szczególności to, że tak o wsio je oskarżają. Chyba po prostu nagle się obraziło, wściekłość się w nim gotuje i pali więc… w końcu musi gdzieś ową energię wyrzucić z siebie, a kopać działki nie pójdzie!
Niby temperatura jest znajoma, niby nie wydaje się być bardziej wysoka, gorąca, ale jest w niej coś nowego, coś całkiem nieznajomego, coś jakby bardziej suchego, coś całkiem obcego, odbierającego oddech, wilgoć i sny…
A może Wszechświat specjalnie pochyla się właśnie nad moją Wyspą. Jej ekosystem zdaje się kreować wszelakie dziwaczności i wyziewy pomieszanej kreatywności, oraz twory przewianej wyobraźni. Jest się na czym karmić, naprawdę. Byty ze wszystkich stron, z prawa i lewa, pośrednich kierunków, dołów i gór wszelkich, niebios i piekieł, drzew kolejnych gałęzi, korzeni gryzących kamień i ziemię… przybywają na własnych lub wynajętych chmurzastych parostatkach i niewidzialnych jaszczurkach, na maleńkich smokach oraz na własnych skrzydłach, lub przy pomocy rozmyślnych, żyjących silniczków… przybywają na ucztę. Bo trzeba wam wiedzieć, że mimo iż mogą sie karmić na Dzieciach Pani Wyspy, to jednak lubią, gdy zmieszać ich intensywność z turyścizny niespodziankowością. Inaczej nie do końca można zwyczajnie przełkąć ową soczystość i nagromadzenie treści. Lepiej jednak najpierw czymś zagryźć i przegryźć, czymś przygotować trzewia, zapić… zwyczajnością, smaczną, pożywną, a jednak poprzez znajomość nie tak dotkliwą dla wrażliwych żołądków.
Wyspa przecież nie może być tylko i wyłącznie wyspą zwyczajną, piękną, ale jednak tylko wyspą. Nie może być ot ino przechowywalnią bagażu owych magicznych i udaremnionych. Wyłącznie miejscem odpoczynku stworzeń zagadkowych i mitycznych. Kultem samym w sobie, miejscem narodzin wszystkich religii. Musi być więcej, inaczej byc po prostu nie może. Inaczej się zwyczajnie nie da… Więc może się karmią jej Dziećmi? Zsyłane przez Panią Wyspy sny zmieniają nas w końcu, wszystkich. Po jednym i grupowo. W parach i trójkątach. Rodziny i tych samotnych, świadomych świata i tych, którzy wolą zamknąć na niego wszelkie istniejące i nieistniejące otwory…
Zmieniają nas fale i wiatry… może i promienie słońca, może jednak istnieje jakaś umowa pomiędzy Nią a Onym Słońcem? Może jest coś, o czym lepiej nie wiedzieć, bo w końcu nadmiar wiedzy nie bywa wygodny, nadmiar władzy też.