Pan Tealight i Wszystko Co Niemożliwe…

Pan Tealight, co zdarzało mu się kosmicznie rzadko, a może nawet jakby NIGDY… nie mógł dzisiaj znaleźć Wiedźmy Wrony Pożartej. Szukał jej w ogródku i za podszeptem Chatki Wiedźmy na ulicy, szukał w zakamarkach miasteczka, oraz zaułkach wszelakiej lesistości. Dopiero po dłuższej chwili pacnął się boleśnie w głowę – natrafiając na siedzącą mu na ramieniu małą, uciętą główkę – Ojeblika, i udał się na Słimu. Powinien był zacząć od tego miejsca, ale coś go powstrzymywało. Może atawistyczne podszepty, które tak naprawdę nie chciały jej znaleźć?

Żeby nie było, tam też jej nie było, ale ze wzgóza uczynionego przez roztropnie niezbyt skłaniające się ku wilgoci pożółkłe porostami skały, wypatrzył ją. I było w tym coś dziwnego. Dziwnego i niepokojącego zarazem. Jakby świat nagle nie tyko stanął na głowie i załopotał uszami, ale też zatańczył kankana robiąc szpagat na migdałkach. Rozrośniętych aż nadto!!! I jeszcze w różowiutkiej tutu, baletkach przyciasnych i zestawem dzwoneczków wokół… zębów!

Wiedźma Wrona biegła.

A raczej… cóż, jakby to łagodnie i w miarę mało brutalnie ująć: wymachując elementami doczepionymi – na stałe mniej, lub bardziej – poruszała się podskakując nierytmicznie, falując nadmierną swoją osobowością i starając się nie zahaczyć o kolczyki w uszach… kobiecością górną.

Wielu z was, tych świadomych ograniczeń i niechęci Wiedźmy, na pewno już spakowało podręczny bagaż i kieruje się w kierunku bunkra, tudzież schornu. Inni pewno mają helikoptery, a nawet rakiety… ale powiadam wam: nie lękajcie się!!! Nasza uwielbiająca piesze rozładowania wkurwa osobniczka nie umyka przed czymś, z czym sobie nie poradzi, przed ostatecznością, albo sukienką i makijażem, tudzież butami na obcasach, zegarkiem z kukułką lub balonikiem. Ona po prostu zażywa sportu… Nadmiernie i boleśnie niszcząc wszelkie złudzenia zgromadzonej gawiedzi.

Pan Tealight myślał, że nic go w życiu nie zaskoczy, ale to go dogłębnie poruszyło. Usiadł i spoglądał jak Wiedźma dobiega do swojego miejsca i nie zwracając na nic i nikogo uwagi zaczyna bawić się kamieniami. Uzbierawszy poręczną wagę pobiegła w kierunku swojej, na pewno nie przygotowanej na to, Chatki. Musiał to przemyśleć, dlatego powoli pozbierał siebie i Ojeblika do znikomo znajomej kupy i wrócił do domu. Po drodze starał się nazbyt nie ekscytować, ale… coś mu podpowiadało, że czas znowu zwariował. Możliwe iż bardziej malowniczo, niż dotychczas… Pełnia, 13 piątek i Merkury, co pomylił ścieżki swej roatcji musiały wpłynąć i na Wyspę.

ALE ŻEBY ZMUSIĆ JĄ DO BIEGANIA?

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Lato drugiej szansy” – … wyrosłam, a może nie. Raczej chyba nigdy nie dorosłam, jakoś nie potrafiłam odnaleźć siebie i swojego świata w powieściach dla nastolatek. I nadal nie potrafię. Te historie dzieciaków i młodych dorosłych za każdym razem nie są moje.

Oto jest opowieść, w której się nie odnalazłam, ale też… zryczałam się na końcu niczym nawrócony krokodyl. Jest w niej i rodzina, gotowa na pożegnanie i dziewczyna, która nie do końca wie, jak egzystować. Zresztą, nikt z nich nie wie tak naprawdę jak żyć. Wszyscy się boją, a przed nimi ostatnie wakacje. A przed naszą bohaterką wyzwanie/wyzwania, któremu może nie sprostać. Które dla niej może być zbyt wielkie, oraz o popełnionym błędzie, który sam do niej powróci, domagając się przeprosin… a może tylko zadośćuczynienia? Ale czy można odpowiadać za takie błędy, błędy dzieciakowych, rozproszonych uczuć?

Oto jest opowieść o pożegnaniu i szansach. O tym, jak łatwo zapomnieć i jak trudno pamiętać. O młodych ludziach, którzy nie są gotowi na codzienność i rodzicach, którzy muszą pozwolić młodym odejść i żyć. Z jednej strony codzienność, z drugiej strony świat, w którym jakoś nie wszystko jest na miejscu. Może odrobinę utopia, może i niesamoiwty bajeczny realizm, ale… chyba wielu odnajdzie tutaj cząstkę siebie. Może niektóre z was odwrócą się i spojrzą na świat z innej strony? Cofną się wspomnieniami wstecz, jakoś zwyczajnie zatopią się w zapomnianych kawałkach przeszłości?

Niby się chmurzy, niby nie. Wiatr sobie wieje, za co jestem nadmiernie aż wdzięczna, bo jakoś bez powiewów, to Wyspa nie jest sobą do końca. Zwyczajowa pogoda u nas, to żar i wiaterek chłodny, tudzież grom z jasnego nieba, deszcz z totalnego błękitu, poziome opady i mgły o własnych zamysłach przestrzennych… więc, to jest to. Dotąd przyzwyczaiła nas Wyspa do tego, że żar z rozgrzanego jej nie bucha, że zawsze jest miejsce na sweterek i bluzę, ale od zeszłego lata przeraża ukropem. Nagle człowiek zacyzna doceniać to, że jego urządzenie ogrzewcze działa też wspak. Nagle rozumie po co inni to mają i dlaczego fajna ta cywilizacja, w tym wymiarze. Że jakoś tak można oddychać, docenia, chociaż wciąż uznaje za zbrodnię zamknięcie drzwi. Bo przez zamknięte to wiater się gorzej przeciska, nie żeby w ogóle, wiecie dobry w te klocki jest.

… więc wieje. W powiewach zaklęte zdają się być wszelakie opowieści. Bo u nas wiatru się słucha, a zatoki bolą od nadmiaru słonka, nie od przewiania. Wiatr jest najlepszą plotkarką, baśnioopowiadaczem i zmyślaczem usypianek. Jak tak pędzi poprzez nieboskłony, to zbiera ze świata wszystkie wypowiedziane słowa i splata je, jak się mu podoba, tak od Sasa do Lasa, a czasem i Bora, Czecha i Rusa. Jakbyście mieli problemy z tymi pięcioma osobnikami, to byli sobie niegdyś, całkiem rozbierzni ze znanymi wam i zagubili się na mokradłach. Podobno zjadły ich Rusałki – plemię homoseksualnych żab i przez to dziś kumkają i mają długie języki, ale źródło nie do końca determinuje następstwa owej diety…

Ech… Na Wyspie właściwie nic nie dzieje się przewidywalnie, albo codziennie. Skołowane, uczące się latać ptaszki bombardują okna, świadome tego, że nie ma co się tam dobijać, ale tradycja, to tradycja, wiecie. Dziadek to robił i pradziadek i wszelkie pociotki płci odmiennej to robiły, a i inni, więc i ja. Bo wujek to nie, widzicie wujek został nornikiem. A co, wolność jest w końcu. Co jak co, ale akurat wolności na Wyspie nie brakuje. Idzie sobie człowiek i im bardziej się spowalnia, tym bardziej wolny jest. W lesie ptaszki, listki i wszelkie gałązki nagle przejmują jego ciało i już nie jeste sobą i już serio gdzieś ma tą całą wolność. Bo być na Wyspie i pozostać nudnym sobą nie jest w końcu możliwe. A nawet nie jest zalecane…

Na razie zjechali się ludzie wszelacy i radzą co tu zrobić, by uradzić, a się nie naradzić. Cóż, życie w przybliżeniu normalne też się w końcu tutaj zdarza. Jak i rozkopane ulice. Szczególnie jak się autochtonom internetów zachciewa! Ale niestety poczty pozamykali! Mojego ulubionego listonosza nie ma… tęsknię!!! Niech mi ktoś coś przyśle, bo na głodzie lsitowym jestem! Najlepiej coś fajnego, jakkolwiek w tym to serio łatwo mnie dopieścić… wiecie, takam roztropna. Może mój ulubiony listonosz, dokarmiany czekoladą i rozpieszczany kartkami, zawsze uśmiechnięty, uradowany z tych największych paczek i zaznajomiony z tym, żem o poranku raczej niekumata… że należy mnie wepchnąć za drzwi, bo inaczej po prostu do domu nie trafię… wróci???

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.