Pan Tealight i Pastelowa Stara Panna…

Wiedźma Wrona Pożarta nie przepadała za kotami.

Znaczy, no wiecie, zdawałoby się, że jako wiedźma powinna odczuwać do nich jakiś sentyment (przynajmniej tak wieść gminna niesie), ale będąc Ptaszydłem, znaczy po większej części wroną trudno byłoby ją posądzać aż o taką tolerancję żywieniową. No bez przesady!!! Nie było w niej nic z Jezusków… a i zmartwychwstania się po niej nikt nie spodziewał, więc warczała na koty. Znaczy one sobie nic z tego nie robiły i zwykle i tak załapały się na jakieś kudlania, ale jednak częściej warczała i pluła jadem… szczególnie na takiego Osrańca, co postanowił sobie zrobić z jej świata kuwetę.

Chyba wolała raczej psowate… Chyba?

No mniejsza. Gdy na progu Chatki Wiedźmy stanęła w pełnym umundurowaniu Pastelowa Stara Panna… po raz pierwszy w życiu, po raz pierwszy w historii wszelakiego istnienia, Wiedźma Wrona po raz pierwszy zwyczajnie zatęskniła za czymś nieznanym. Za wspomnieniem z dzieciństwa, gdy wydawało się jej, że bycie kimś innym będzie wygodniejsze, gdy spoglądając na ludzi widziała w nich opcje na swoją egzystencję, jeszcze wtedy, gdy wydawało się jej, że ją ma… Gdy jeszcze wydawało się jej, że wolna wszelako wola coś znaczy. Że można tak zwyczajnie kaczątko w księżniczkę, łabędzia w świniopasa, a miłość i tak ich znajdzie…

Pastelowa Stara Panna była cudem nad cudami. Przede wszystkim była idealnie pastelowa. Była kwintesencją definicji owych barw, odcieni i szaleństw. Ubrana w nie, właściwie nie tyle je nosiła, co uzupełniała je wszystkie swoją spokojną, malowaną twarzą i włosami wyrażającymi sprzeciw w kierunku słowa „stara”… chociaż dziś są takie cuda do malowania, że wiecie sami. Potem była panną. Nie żeby była jakoś kostropata czy coś, wprost przeciwnie, wciąż nieźle się trzymała, tylko miejscami trzęsła tłuszczykiem, miejscami obwisła, ale poza tym była rajcowna i bystra, zaskakująco urocza, z grzywką i okami zatkniętymi za ucho. A jednak wciąż była panną, zatwardziale, dziwnie trwożnie i pełna dumy była panną. Może i dziewicą? No i stara… tak była stara. W okolicach siedemdziesiątki, może nawet osiemdziesiątki. Pomarszczona jednak tylko lekko, a stopą obutą w bucik na szpilce mogłaby serio kogoś zabić…

… więc…

Dlaczego pojawiła się w jedynym progu, który nie tolerował pasteli, uznawał ich istnienie za baśń i mit, potwora spod łóżka… Dlaczego? Czy chciała nawrócić Wiedźmę? Jeżeli tak, to Madejowe Łoże jej od razu dla odpoczynku! Ale co, jeżeli chodził o coś innego? Nie miała w dłoni ni jabłka, ni pantofelka, miała tylko kremową, srebrem okutą torebeczkę i parasolkę w róże…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Błękitnokrwista wampirzyca” – … i ostatni tom cyklu. Chociaż? Któż to może wiedzieć w dzisiejszych czasach. Ja wiem na pewno, że nie czytać bez zapoznania się z poprzednimi tomami. Bo inaczej to serio, niczego się nie domyślicie. A opowieść jest pokręcona, a z drugiej strony prosta. Dziwnie rodzinna tym razem, niesamowita miejscami, a czasem troszkę jakby domagała się jakieś nudy… Bo czy można tracić siły przed wielkim skokiem? Chyba się nie powinno? Ech! Nie lubię braku konsekwencji!!! A w tym tomie jest go aż nazbyt wiele i owo parcie ku dobrym zakończeniom, całe te nieścisłości… wcale nie marudzę.

Nasza bohaterka ma na głowie kolejną, straszliwie pokręconą sprawę. Właściwie to jak zwykle ma kogoś zabić, ale to w końcu jej zawód. Na szczęście ma przyjaciół i to oni są chyba najbardziej niesamowitą częścią tej historii! Bo mieć tak barwnych przyjaciół oznacza doprawdy wiele.

Fabuła zabiera nas w niesamowite okoliczności Włoch, skąpo dawkowane, mało opisane, jakieś bezbarwne. To tutaj spotka nas jedna z największych niespodzianek tej opowieści, a także wiele jej zakończeń. Znaczy się… nie wszyscy do nich dotrwają, sami wiecie jak to jest! Ale nasza bohaterka musi przygotować się na walkę i na odpowiedzi, niektóre całkiem niefajne!!!

Ogółem… cały cykl niewymagający, przegadany, mało opisowy, przewidywalny, ale dla niektórych osobowości można przeczytać!!! Ja chcę mojego własnego cudnego, niesamowitego się znaczy, demona!!!

Wyspa. Czasem się zastanawiam, czy ona ma wolne? Czy tak naprawdę czasem odpoczywa? Czy rezerwuje sobie dzień na chodzenie w piżamie i spolegliwe dopieszczanie powierzchni łóżkowych, płaskawych i wzburzonych? A może raczej po prostu siedzi w wannie przez cały dzień i odmaka z przeszłości? Albo popija bąbelki w wysokim kiesliszku, filuternie odginając mały paluszek? Czy chodzi do fryzjera? A może ma swoją kosmetyczkę i masażystę? Albo… A jeżeli nie ma w ogóle wolnego? Bo przecież ona jest i Panią i załą Wyspą, bogiem i człowiekiem, przeszłością i przyszłością i teraźniejszością i ogólnie na pewno ma masę na głowie!!!

Chyba nie ma wolnego, ale gdyby miała na pewno robiłaby coś niesamoiwtego. Jak na przykład okłady ze zroszonej rosą pajęczyny na pośladki!!! No dobra, może coś mniej ekstrawaganckiego, ale na pewno nic, co nie spowodowałoby przynajmniej uniesienia brwi i taktycznego przełknięcia śliny. Bo w końcu Wyspa ma fantazję. Pokazuje to zrzucając na nas parne, duszne i ciężkie dni. Może nie ma wolnego, ale widać zamarzyła się jej sauna. Cóż, trzeba będzie to przetrwać. Ale niestety ciężko mi idzie. Co gorsza nadmiernie mnie wkurzają wiaodmości prognozowo-pogodowe. Wciąż obiecują oberwanie chmury, wielkie lanie i wszelakie gradobicia…

A tu wciąż susza.

Wyspa się zapełnia turystami, a mieszkańcy powoli kołują nad planami wakacyjnymi dla siebie… a mi tak naprawdę poza Wyspą nie potrzeba ni Hawajów ni innych tam spraw wyjazdowych, chociaż wciąż mam fioła na punkcie suwenirów. Bo patrzcie, nieumyślnie w traktorach włazicie na wulkan, kamyczek się wam zaplącze przy podeszwie i już pech gotowy!!! Chociaż z Wyspą tyż nie jest tak po maśle. Potrafi być wredna, gdy ktoś jej na odcisk nastąpi, albo obiecuje coś, a potem olewa, wnioskując, że wszystko to była tylko jego milusia wina… Ale co tam się będę innymi przejmowała. Wyspa ma swoje legendy, wciąż jeszcze przede mną i miejsca, których jeszcze nie obejrzałam. Te schowane w trawach, niedostępne w lecie, nazbyt wystawione na żar i nazbyt głeboko przykryte zwałami naroślin… i te, które można odwiedzać tylko wtedy, gdy codzienność trochę się uspokaja, oddycha bardziej miarowo.

I wciąż mam motyle w brzuchu, gdy znajduję miejsce, w którym jeszcze mnie nie było. Wciąż jeszcze mnie to kręci. Wciąż jestem jak szalony odkrywca, tudzież dziecko, które nagle dopuszczono do strzeżenia skarbczyka ze słodyczami. Całkowicie zlecając mu jak najdokładniejsze jego oczyszczenie, bez winy, bez kary. Tak po prostu i bez podstępu jakiegokolwiek. Czuję się jak szaleniec, któremu nagle otworzyły się oczy… ale nie tylko oczy. Jakby nagle wszystkie zmysły zaczęły działać jak należy, a może i mocniej, jakbym też zdobyła nowe moce, których nie potrafię jednak nazwać.

Czasem mi się wydaje, że każdy z nas przynależy do jednego miejsca, ale nie rodzi się w nim. Ono go woła, ale nie do końca tłumaczy jak odpowiedzieć na to wezwanie, jak rozgromić ową tęsknotę w sobie, jak znaleźć mapę? Jeżeli je odnajdziesz, jeżeli ci się uda, nagle jesteś w domu, nagle bezpieczny i szalenie kompletny.

Nagle, po raz pierwszy w życiu jesteś tylko sobą…

Czy ja je znalazłam?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.