Pan Tealight i Kuszenie Losu…

„Najpierw chyba były babeczki.

Cudownie zdobione, kolorowe z parasolkami, pachnące, czekoladowe z posypką, malinowe, waniliowe i cytrynowe. Były takie z miękkim nadzieniem i takie z twardym, które cudownie trzeszczało między zębami gryzącego. Były tam cukierki domowej roboty i czekolada w sporych blokach, którym nie żałowano ni bakalii, ni wszelkich bąbelków. Były ciasteczka, nawet w cudacznych kształtach z glazurą i orzeszkami, były takie posypane cukrem i takie, które w środku odkrywały miękkie, cudownie świeże nadzienie! Były takie, które kryły w sobie pieniące się na języku niespodzianki i takie, któe dopiero po pewnym czasie odkrywały swoje zawartości. Były wszystkie ciasta, jakie tylko można było sobie wyobrazić i bar cukierkowy, gdzie świat mienił się od karmelków i draży, od polewek i cukrowych kryształów. Miękkie i twarde, lizaki na pachnących patyczkach i zwykłe, zawinięte w papierki zagadki. Na wagę i już popakowane, rozsypane i ułożone w tradycyjne dziwnie stabilne piramidy.

Były też orzeszki i migdały, w cukrze, prażone i zdobione, były pestki łączone w skomplikowane smaki i samotne w swoich czekoladowych ubrankach. Były cukrowe, karmelowe cuda i te stworzone ze skórek. Były i sypiące się groszki, które garściami należało ładować sobie do paszczy i takie, których jeden kawałek nie zmieściłby się w żadnej chyba…

Były…

Mała kuchnia Białego Domostwa wprost puchła z własnej do siebie dumy! Jednego tylko nikt nie rozumiał… w jaki sposób nic jeszcze się nie spaliło, nic jeszcze nie wybuchło, nic jeszcze nie przeistoczyło się w byt nad podziw żywotny i trudny do ukatrupienia? W jaki sposób obecność namacalna Wiedźmy Wrony Pożartej, która do ciastek ręki nie miała, nogi zresztą też nie miała, ni głowy ni niczego innego, co występowało w spisie inwentarza, więc dlaczego? Zresztą co do gotowania, pieczenia i innych zwykle uprawianych w kuchni codzienności, serca tyż nie miała. Dlaczego więc? Dlaczego siedziała tam i się ewidentnie, nadprogramowo pociła, a nie wychodziła/wybiegała z krzykiem z alienem uczepionym do twarzy… i czytała gazetki z gołymi częściami kobiet, wystawionymi nad podziw na pokaz. W ręku zaś, drżącym, trzymała zestaw biżuterii z zadziwiająco zwodniczym błyskiem.

– Ale dlaczego się mówi „kusić los”, przecież to chyba nie chodzi o TAKIE KUSZENIE? Przecież… – Ojeblik – mała, ucięta główka, spoglądała na nią pogryzając orzeszki w cukrze i soli, tocząc się pokracznie wokół miseczki.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Stop prawa” – … pamiętam. Jakoś utkwiły mi w głowie opowieści o fascynującej kulturze magów metali. O przyciąganiu i odpychaniu, o tworzeniu i niszczeniu, o lataniu… „Zrodzony z mgły” mnie porwał, „Studnia wstąpienia” i „Bohater wieków” dopełniły dzieła zauroczenia. Kurcze cudowna trylogia! A już poczucie humoru Sandersona, oj perełeczka!!! Dlatego musiałam sięgnąć po tą nowelkę. Cienkusza… opowieść PO. Taką, która dzieje się, gdy wszystko to, co zawarte w trylogii jest już właściwie mitem, religią…

Oto nasz bohater, po przejściach, z historią, zmuszony do działań, któe mu nie pasują, które umieszczają go w koszmarnej, chociaż wygodnej klatce. Świat, w którym żyje łączy magię i maszyny, cuda techniki i lekko steampunkowe klimaty. Ale przede wszystkim sfery i pieniądze. Chociaż nie… przede wszystkim ludzie! Dowcipni, niesamowici, odważni, a nawet brawurowi! Przede wszystkim jednak, każdy z nich to intrygująca osobowość. Porywająca, jedyna w swoim rodzaju, wstrząsająca… Każdy z nich to mały wybuch poruszający lawinę…

… początek nowej opowieści, mam nadzieję.

Ale jeżeli początek, to czy warto? Warto! Dla bohaterów i dla świata, dla intrygi i dla osobowości. Dla szaleństwa i dobrego pisania, dla niesamowitości i zaskoczenia, które nadejdzie, gdy zamkniecie tę opowieść. Po prostu, zwyczajnie, dla dobrego pisania, niesamowitego złożenia zdarzeń…

Havgus przewala się przez Wyspę. W dziwny sposób, aczkolwiek na pewno wyjaśnialny przez klimatologów i wszelako innych naukowców od zjawisk mgły, pary, temperatur, wilgotności i innych wszelako dogodnościach… Bo w Havgusie jest coś takiego, coś takiego niesamowitego, coś dziwnie duchowego, a może nawet ludzkiego? A może raczej coś bardziej mądrego niż ludź, bo z ludziami, to ostatnio całkiem nie wiadomo. Coś o wyższej świadomości, ale też… coś o nader rajcownym, nieprzewidywalnym i szalenie rozpuszczonym poczuciu humoru!!!

Podchodzi, kłębi się pośród traw i nagle cichaczem wdziera się poprzez wszelkie zdobiące człowieka tekstylia w niego samego. Przebija skórę, dostaje się do owych szybkobieżnych dróg wszelakich żył i tętnic, zapładnia każdą komórkę… ale, czy przewiduje, co się z nich wykluje? Czy wie? W jakiś sposób zdaje mi się, że on jednak wie, a może mam tylko taką nadzieję, bo nie chcę się bać. Bo mi się to podoba. Bo zwyczajnie mnie kręci wchodzenie w pozornie mglisty świat, a tak naprawdę w całkiem inny wymiar, który jest niestały w swojej geograficzności. W nim czuję się bezpieczna i chcę by tak zostało. Lubie jak mnie odcina od wszytskiego, jak otula i zmienia…

… nie tylko wilgotność, ale przede wszystkim ów dziwny stan widzenia i niewidzenia. Stan całkowicie jedyny w takich szaleństwach. Niesamowity. Jakbyś na nowo miał ofiarowany dom, ale tylko, gdy Havgus jest przy tobie…

A Havgus jest niestały. Podróżuje. Czasem zwyczajnie otula mnie i trzyma, jakby miał juz nigdy nie wypuścić, a potem… znika. Przewala się, buduje dziwne bałwany i krajobrazy, wczepia się w gałęzie i trawy, bawi się nimi, czesze się i czochra. Dobrze mu, więc może i korzysta? Wie przecież, że nie może tutaj zostać na zawsze, nie tak, nie w tej postaci, w któej czuje się w pełni sobą, w której może mieć wszystko. Być i panem władcą i niewolnikiem bez posiadania. Wolnym i zamkniętym w złotej klatce, świadomym swoich granic i całkowicie ich pozbawionym…

Jest w nim taka wolność. Dziwna i niestabilna, gotowa by ją brać, gdy jest, a potem zostawiająca mnie tylko ze wspomnieniem. Świadoma tego, że będę na nią czekać, znaczy czekać na niego… Na owo odcięcie od świata, nawet tego ukochanego, na owe tunele w mglistej świata odmienności, na spacery i tańce, biegi dziwnie swawolne i rzucanie mglistych kulek, bo Havgus jest jak śnieg. Tylko śnieg lżejszy, bardziej niestabilny, powietrzny niż wodny bardziej. Na dodatek o zmiennej temperaturze. Najpierw dziwnie mroźny, szczypiący policzki, targający włoskami na karku, a potem zmieniający się w parną, duszną zasłonę. Duszący, wydzierający mi spod skóry ostatnią namacalną wilgotność, wszystkie zapachy i każde dostępne ciepło… a potem znowu mróz, szron, szadź i wszelkie z Północy powiewy.

Kocham Havgus za nieprzewidywalność. Za ową niepojętą zdolność tworzenia obrazów z cukrowej waty… za wszystko.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.